28 grudnia 2012

Rzetelne angielskie kryminały

Kryminał kryminałowi nie jest równy i nie chodzi wcale o jakość, ale o kraj pochodzenia. Od kryminałów angielskich wymagam czegoś zupełnie innego niż od choćby skandynawskich (poza tym, że jedne i drugie maja być po prostu dobre - rzecz jasna). Przykładowo, w dziele szwedzkim wymagany jest lekko wymięty samotny komisarz policji, zagubiony w wielkim mieście, który smutki topi w alkoholu, życie prywatne nie układa mu się za dobrze (w porywach do wcale), chęci do życia ma niewiele, wątpliwości mnóstwo i nawet pogoda mu nie dopisuje. W kryminale z wysp brytyjskich natomiast niezbędne jest małe angielskie miasteczko, jakaś rezydencja, hektolitry gorącej herbaty, grzanki zjadane w fotelu przed kominkiem i co najmniej kilku zblazowanych arystokratów.

Szczęśliwie się złożyło, że oba angielskie kryminały, po które sięgnęłam w święta idealnie spełniły pokładane w nich nadzieje. Oba rozgrywają się mniej więcej w tym samym okresie (lata 80. lub początek 90., co można ustalić dzięki temu, że w obu są wzmianki o panującej pięknej księżnej Di) i oba zostały napisane przez Amerykanki, które akcje swoich powieści lokują w Anglii. Zarówno jedna, jak i druga powieść ma też ten uroczy "alaagathachristieitrochescherlockowski" klimat, do którego mam ogromną słabość.

O serii kryminałów Marthy Grimes z Richardem Jurym już pisałam - serię bardzo lubię, nie wątpiłam, ze mi się spodoba i nie rozczarowałam się. Nadinspektor Jury trafia tym razem do małego i pozornie spokojnego miasteczka Littlebourn. W środku lasu znaleziono zwłoki młodej kobiety - nikt jej nie znał i nie wiadomo skąd wzięła się w nieuczęszczanym miejscu. Wkrótce okazuje się, że także inne nieszczęścia spadły na to pozornie uśpione miejsce - miejscowa dziewczyna została zaatakowana w londyńskim metrze, a z pobliskiej rezydencji skradziono cenny klejnot. Nadinspektor z nieodłącznym Melrosem Placem będą musieli rozwikłac zagadkę, kierując się nie czym innym, lecz prawdziwą mapą skarbów!

Martha Grimes, Pod Anodynowym Naszyjnikiem (The Anodyne Necklace), WAB 2009


Na kryminały Elizabeth George trafiłam niedawno, ale szukałam ich od lat. Jeszcze w liceum czytałam jedną z jej książek - nie zapamiętałam ani tytułu, ani autora, za to doskonale pamiętałam intrygę, rozwiązanie i emocje, z jakimi ją pochłaniałam. Kilka miesięcy temu przypadkiem wpadła mi w ręce powieść "Gdzie jest Józef?" i odkryłam, że to właśnie było to. Nie czytałam ponownie - zbyt dobrze pamiętałam akcję (po około 15 latach od lektury! rzadko się to zdarza), ale postanowiłam sięgnąć po inny kryminał tej autorki - oczywiście biorąc poprawkę na to, że po kilkunastu latach mój odbiór może być zupełnie inny. Okazało się, że Elizabeth George stworzyła całą serię o inspektorze Lynleyu, aż 17 książek (jak dotąd - ostatnia dopiero co się ukazała). Wspomniany Tomasz Lynley jest nie tylko śledczym, ale tez arystokratą, doskonale wykształconym w Eton i Oxfordzie, oszałamiająco przystojnym, obytym w świecie i działającym na kobiety jak magnes. Tworzy zadziwiająco dobrany tandem z panią detektyw Barbarą Havers - która stanowi całkowite jego przeciwieństwo prawie pod każdym względem (IQ maja podobne). Sięgnęłam po pierwszy tom z serii pt. "Wielkie wybawienie" i było to spotkanie nader udane.
Do Scotland Yardu przybywa ksiądz z małego angielskiego miasteczka (oczywiście!), w którym doszło do tragedii.  Młoda dziewczyna została znaleziona obok zwłok swego ojca. Przyznała się do zbrodni, jednak ksiądz jest przekonany o jej niewinności. Para detektywów wyrusza, by rozwiązać zagadkę i dowieść, że w pod sennymi fasadami miasteczka czają się nadzwyczaj mroczne sekrety... 
Chociaż dość szybko zaczęłam podejrzewać motywy zbrodni i tak powieść czytało mi się doskonale - nie oderwałam się, dopóki nie skończyłam. Zagadka sprytna, autorka mnoży tropy, ale i tak najbardziej podobały mi się te rezydencje, tosty, herbatki... Lubię tę staroświeckość w kryminałach. Poza tym bardzo polubiłam bohaterów i z pewnością na pierwszym tomie nie zakończę z nimi znajomości.

Elizabeth George, Wielkie wybawienie (Great Deliverance), Prószynski i ska 1997

***

A moje mieszkanie wygląda obecnie tak:


Jutro przyjeżdża firma przeprowadzkowa i spróbujemy przenieść się na nowe śmieci. Pewnie i tak zostanie nam część gratów do transportu samodzielnego, bo spakowanie WSZYSTKIEGO jest po prostu niewykonalne. Jak już będziemy na miejscu, zostanie nam "tylko" remont. Ale to już będzie czysta przyjemność, biorąc pod uwagę długą drogę, jaką przeszliśmy od września, kiedy dostaliśmy informację, że musimy się wyprowadzić (w skrócie: wrzesień - ekspresowa organizacja własnego ślubu, październik - ślub i poszukiwania mieszkania, listopad - organizacja kredytu, grudzień - finalizacja kredytu, zakup mieszkania i przeprowadzka). Dotąd o tym nie wspominałam, ale jestem w szóstym miesiącu ciąży. Uwierzcie, że w tym stanie wszystko jest dwa razy trudniejsze (może ciąża to nie choroba, ale jakoś wcześniej nie robiło mi się słabo w komunikacji miejskiej, a gimnastyka przy pakowaniu też jakoś nie bardzo jest wskazana....). 

Zdjęć nowego mieszkania na razie nie pokażę - gniazdko ma spory potencjał, ale na razie tylko potencjał...

23 grudnia 2012

Wesołych!

Wesołych, spokojnych świąt, zabarwionych tą cudowną magią, która działa tylko raz w roku.

Myślałam, że zdążę przed Świętami z jeszcze jedna recenzją, ale zostałam zaskoczona - okazało się, że Wigilia jest już jutro... W chaosie ostatnich wydarzeń jakoś mi to umknęło. Nietypowe to dla mnie święta, spędzone na paczkach i pudłach, w pół drogi między dwoma domami. Opuszczamy mieszkanie dotąd wynajmowane, z którym się zżylismy, przenosimy się do nowego, bardziej naszego, ale tak naprawdę minie jeszcze wiele czasu, zanim naprawdę poczujemy się tam w pełni u siebie. Radość miesza się z niepewnością - jak to będzie. Wiele razy się już przeprowadzałam, ale zawsze do "domów tymczasowych", na rok, najwyżej dwa-trzy, a obecna przeprowadzka jest jakaś taka... na poważnie. Niezbyt szczęśliwie zbiegły się te przenosiny z końcem grudnia - święta przez to ucierpią, nie mamy choinki, nie pachnie pierniczkami, mam nadzieję, że uda mi się choć szczątkowo uchwycić ten niepowtarzalny nastrój i nie poczuje się, jakby przyszedł Grinch i święta wykasował. Mam jednak zamiar nadrobić to w przyszłym roku. W dwójnasób.


18 grudnia 2012

Droga do Wolf Hall

Ta książka miała wszelkie szanse, żeby mi się nie spodobać.

Po pierwsze - temat. Bardzo lubię historię Tudorów, ostatecznie to jeden z bardziej działających na wyobraźnię okresów w historii Anglii. Jednocześnie jednak jest to okres najbardziej wyeksploatowany. Wszyscy wiedzą, jak to szło z żonami Henryka, ile jeszcze interpretacji można znieść.
Po drugie - styl. Książka napisana w czasie teraźniejszym ma u mnie (i jak zauważyłam, wielu innych czytelników) minus na wejściu. Do tego fabuła jest dziwnie niejednolita, poszarpana, duzo dialogów pozbawionych opisów, tak że trzeba się domyślać, który z bohaterów mówi którą kwestię.
Po trzecie - bohater. Tomasz Cromwell, królewski doradca. Czy naprawdę nie było postaci bardziej interesującej?
Po czwarte - oczekiwania. Nagroda Bookera, zachwyty na wielu blogach, od razu można spojrzeć na dzieło podejrzliwie...

Szanse może i miała, ale rezultat był całkiem przeciwny. Łyknęłam tę niemal siedmiusetstronicową cegłę jak młody pelikan i chcę więcej. Chcę rozpaczliwie. Czuję się, jakbym została znienacka i bezprawnie usunięta z dworu Henryka VIII (nie dziwię się już Katarzynie Aragońskiej) i nie mogę się odnaleźć w fabule żadnej innej powieści. Gdzie są "moje" czasy i "moi" ludzie? Muszę wrócić, muszę się dowiedzieć, co będzie dalej (no dobra, wiem, co będzie dalej, wszyscy wiedzą, ale ciiiiii...), chcę śledzić nieubłagany upadek Anny Boleyn (z bezsensowną nadzieją, że tym razem jej się uda) i nieoczekiwane wyniesienie tej niepozornej dziewczyny Seymourów...

Czas teraźniejszy szybko przestał mi przeszkadzać, dosłownie po kilku stronach już go nie zauważałam. Doceniłam ten zabieg stylistyczny, bo dzięki niemu miałam wrażenie, jakbym obserwowała historię, która rozgrywa się na moich oczach, a nie tą co to "dawno dawno temu, za siedmioma górami...". Trochę przeszkadzało mi "poszarpanie" fabularne, nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, aleczasem miałam wrażenie, jakby jeden akapit nijak się nie wiązał z następnym. Chętnie bym porównała z oryginałem.

Tomasz Cromwell wg Hansa Holbeina
Dużo już pisano o fabule tej powieści, wiec tylko pokrótce dla tych, których ominęło: głównym bohaterem jest rzeczywiście Tomasz Cromwell, człowiek, który nieoczekiwanie dla samego siebie stał się królewskim doradcą. Możemy śledzić losy tej postaci od chwili, gdy jako pobity przez ojca-kowala-brutala nastolatek ucieka z domu, do momentu największej chwały na dworze Tudorów. Dzięki Tomaszowi poznajemy codzienne życie zamożnych warstw, gościmy w jego domu w Austin Friars, który na przemian zaludnia się i wyludnia (podczas gdy zarazy wędrują po Londynie w te i nazad), spotykamy ważne postacie tamtych czasów, choćby kontrowersyjnego (bardzo nieświętego) Tomasza Morusa i jego rodzinę, kardynała Wolseya, Norfolków i Boleynów, prorokinię Elizę Barton. Wiele postaci mamy okazje odprowadzać do grobu - takie to były czasy. Wreszcie - poznajemy osobiście Henryka, wzgardzoną Katarzynę i upragnioną (do czasu) Annę.

Bohaterów drugoplanowych jest co niemiara, początkowo gubiłam się nieustannie i musiałam pomagać sobie zamieszczonym na początku spisem. Szybko jednak każda postać zaczyna wydawać się żywa, znajoma i sama wskakuje we właściwą rubryczkę pamięci. Trudno mi wręcz uwierzyć, że Hilary Mantel wcale nie znała swoich bohaterów i mogła się co do nich pomylić. Oni po prostu MUSIELI być tacy, jak na kartach książki. Cromwell zaś bardzo szybko przeszedł drogę od postaci, która (dotychczas) w całej tej tragicznej historii ani mnie ziębiła, ani grzała, do człowieka bliskiego, budzącego żywe emocje, współczucie, z którym żal się rozstawać.



Dramatis personae: Katarzyna Aragońska, Henryk VIII, Anna Boleyn

Jedyne co mi się nie podobało, to tłumaczenie tytułu. Wolf Hall to siedziba Seymourów, która nie odgrywa w tekście żadnej ważniejszej roli, akcja nie rozgrywa się w niej nawet przez chwilę. Jeśli chcemy interpretować "Wolf Hall" jako właśnie to konkretne miejsce, to wskazane byłoby raczej coś w stylu "W drodze do Wolf Hall". W pewien sposób wszystkie wydarzenia opisane w książce prowadzą czytelnika i jeszcze nieświadomych bohaterów do tego miejsca (co zresztą sugeruje zakończenie). Można odczytać tytuł metaforycznie, jako "gniazdo wilków", którym dwór angielski zaiste był, ale wówczas lepiej pasowałby - moim zdaniem - oryginalny "Wolf Hall", bez żadnych komnat. Trudno jednak zakładać, że każdy czytelnik zna angielski i sam sobie tytuł przetłumaczy.

Hilary Mantel
W komnatach Wolf Hall
tyt. oryg. Wolf Hall
Sonia Draga 2010


Wydawnictwo Sonia Draga poinformowało mnie, że drugi tom "Bring up the bodies" zostanie wydany wiosną. Nie wiem, czy dam radę tak długo czekać, czy sięgnę po oryginał. Nawiasem mówiąc, Hilary Mantel dostała za tę powieść drugą nagrodę Bookera - chyba wcześniej nie zdarzyło się, by nagrodzony został cykl. Ciekawe, czy Autorka czuje teraz presję pracując nad trzecią częścią trylogii, "The Mirror and the Light"...

16 grudnia 2012

Biblioteka przeprowadzkowa


Aktualny stan mojej domowej biblioteczki... Przeprowadzka zbliża się wielkimi krokami. Jeśli ktoś się zastanawia - nie, okres około świąteczny to nie jest najlepszy moment na takie przedsięwzięcia, ale termin nie zależał od nas - musimy zwolnic dotychczas zajmowane mieszkanie do końca roku. Ostatecznie własne mieszkanie to nie jest taki zły prezent pod choinkę (nawet jeśli zorganizowanie tego prezentu kosztowało nas parę nowych siwych włosów). Nowy rok rozpoczniemy od remontu naszego nowego, a zarazem dość wiekowego gniazdka, co pewnie się przeciągnie, więc nie wiem, kiedy książkowe paczuszki zostaną rozpakowane i znów ustawione na półkach. Chwała niebiosom za kindla - dzięki niemu nie zostanę całkiem odcięta od lektury.

7 grudnia 2012

Salon Ciekawej Książki na gorąco

Targi książki w Łodzi, czyli moim mieście, odbywają się dopiero po raz drugi i wyglądają dość skromnie w porównaniu z imprezą warszawską, którą też miałam okazję w tym roku odwiedzić.Cieszę się jednak, że są i mam nadzieję, że z każdym rokiem będą się rozrastać.

Zdecydowanie najciekawsza była oferta wydawnictw dziecięcych. Trzeba przyznać, że w ostatnich latach pojawiło się naprawdę wiele przepięknych publikacji. Wierzę, że są one również ciekawe pod względem treści, ale zapoznać się nie miałam okazji, natomiast wizualnie zachwycają bez wątpienia. Z radością wykupiłabym całe półki, żeby się nimi napawać w domu. Moim faworytem jest "Pinokio" z ilustracjami Roberta Innocentiego, wydany przez wyd. Media Rodzina.


Chociaż nigdy nie lubiłam tej historii, kupiłabym książkę dla samych ilustracji. Ceny książek dla dzieci niestety odstraszają. Rozumiem, że pięknie wydana książka musi kosztować, niemniej chwilowo pozostaje poza moim zasięgiem.

Zresztą potwierdziło się moje poprzednie spostrzeżenie, że kupowanie książkę nie sprawia mi już takiej frajdy jak dawniej. Na targach było trochę promocji, zniżek o kilkadziesiąt procent, ale ostatecznie wyszłam tylko z jedną pozycją, która swój czas na blogach miała kilka lat temu - mowa o "Ostrygojadach" Susan Fletcher, które znalazłam na stoisku z tanią książką  (o ile dobrze pamiętam księgarni drops.pl). Gdybym dysponowała większymi funduszami, nie oparłabym się pewnie także nowej książce Dominique Loreau "Sztuka minimalizmu w codziennym życiu" (w przeciwieństwie do poprzednich pozycji autorki, tę Czarna Owca wydała nader ekskluzywnie) i jeszcze droższej pozycji "Bracia Grimm Wszystkie baśnie i legendy" wydawnictwa Rea.



Oferta wydawnictw "dorosłych" była w sumie dość skromna, więc na pokuszenie nie byłam zbyt mocno wodzona. Zabrakło mi natomiast bogatszej oferty wykładów, warsztatów i spotkań z Autorami. Na tym polu targi wypadły słabo, a przecież jest wielu Autorów, których chętnie bym poznała, mnóstwo zagadnień książkowych, o których bym posłuchała... I chyba nie tylko ja. Łódź jest pod względem zaludnienia trzecim miastem w Polsce, wierze, że zapaleni czytelnicy też są tu licznie reprezentowani.

Salon Ciekawej Książki potrwa do niedzieli, więc jeśli ktoś jest zainteresowany, zachęcam do odwiedzin. Najciekawsza, z mojego punktu widzenia, impreza, czyli wymiana książek, odbywa się właśnie w niedzielę, niestety w tym roku pewnie nie uda mi się dotrzeć.





A chwilowo znikam w tych pięknych i mroźnych okolicznościach przyrody, żeby w towarzystwie koca i herbaty zanurkować w skomplikowany świat intryg dworskich z czasów Tudorów. Ale nie zazdrośćcie mi za mocno. Jestem właśnie w samym środku zabiegów, mających na celu przeprowadzkę do prawie-już-własnego mieszkania przed końcem roku i taka chwila błogostanu z książką jest naprawdę wyjątkowa.

3 grudnia 2012

Poe. Zbrodnia literacka.

"A ma dusza z tego cienia, co komnatę zaległ wzdłuż,
Nie powstanie - Nigdy Już

("Kruk" E.A. Poe, tłum. Z. Przesmycki)

Mroczne i kręte ścieżki wyobraźni Edgara Allana Poego i zagadkowy koniec jego życia zainspirowały Jamesa McTeiguego do nakręcenia "Kruka". Film nazwano tytułem najsłynniejszego dzieła poety, a motyw czarnego ptaszyska przewija się w nim bardzo często.

"Kruk" oparty jest na faktach w sposób nader luźny, czerpie raczej z twórczości pisarza. Oto w ciągu ostatnich kilku dni jego życia (zapowiedź śmierci mamy już we wstępie, więc niczego nie zdradzam) Baltimore zostaje zaatakowane przez wyrafinowanego mordercę. Popełniane przez niego odrażające zbrodnie wyciągnięte są żywcem z opowiadań Poego. W rozwiązanie zagadki uwikłany zostaje nie tylko bystry inspektor, ale i sam pisarz. Zabawa w kotka i myszkę trwa na całego, jeden trup wskazuje (za pomocą literackich tropów) na innego, ale kiedy zbrodniarz porywa ukochaną Poego - śliczną Emily - rozpoczyna się szalony wyścig z czasem. 


Film nie jest zły, ale nie jest też dobry, ot, taki przeciętniaczek. Ma ładne zdjęcia, udany mroczny klimat, John Cusack wiarygodnie wciela się w Poego. Jeśli ktoś dobrze zna jego twórczość, bedzie mógł zabawiać się wyszukiwaniem nawiązań. Poza tym widzę głównie minusy. Szalony, ale ponadprzeciętnie inteligentny psychopata, który rozrzuca po mieście ofiary, zostawiając przy każdej wskazówkę dotyczącą następnej zbrodni, to jeden z najbardziej oklepanych motywów współczesnego amerykańskiego kina. Młoda i piękna kobieta (żona, córka, ukochana głównego bohatera), którą trzeba w pośpiechu ratować - motyw numer dwa, jak wyżej. Inspektor policji jest zdecydowanie zbyt współczesny w swoim sposobie myślenia. Sporo też drobnych nielogiczności, na które jednak można przymknąć oko. Dla mnie największą wadą była drastyczność niektórych scen - musiałam bardzo pilnować zamykania oczu w odpowiednich momentach.  
 


Jeśli chodzi o odniesienia do życiorysu poety - w 1849 r. Poe rzeczywiście został odnaleziony na ulicach Baltimore w stanie delirium, a przed śmiercią wykrzykiwał pewne nazwisko. Od długiego czasu staczał się w objęcia alkoholizmu (choć w filmie jest pijakiem nadzwyczaj trzeźwym i przytomnym). Jego żona Virginia w istocie umarła bardzo młodo na gruźlicę, choć w filmie pominięto pewne fakty. Na przykład to, że była kuzynką Poego, kiedy ją poślubił miała tylko 13 lat, a gdy pojawiły się u niej objawy choroby, pisarz wdał się w romans z dwoma amerykańskimi poetkami: Frances Sargent Osgood i Elizabeth F. Ellet, co jego żonie z pewnością nie pomogło. Virginia zmarła w roku 1847 (w wieku 24 lat). W rok później Poe nawiązał romans ze swoją ukochaną z czasów młodości, Sarah, która jest o tyle podobna do filmowej Emily, że na przeszkodzie miłości jej i Poego rzeczywiście stawał jej ojciec. W czasach kiedy rozgrywa się film, nie była jednak niewinną blond pięknością, ale dobiegającą czterdziestki wdową z dwójką dzieci (musiała niezbyt pasować filmowcom do porywania...).


Podsumowując, nie polecam, ale i nie zniechęcam. Gratka głównie dla wielbicieli pisarza.


Kruk. Zagadka zbrodni (The Raven), reż. James McTeigue, Hiszpania, USA, Węgry 2012

27 listopada 2012

Czy Chińczycy jedzą kaczkę po pekińsku?



To właśnie ta książka, o której dwa wpisy temu pisałam, że ją tak dłuuugo czytałam. Ale wina leży tylko po mojej stronie, bo sama lektura świetna i warta polecenia. Nie jestem specjalną fanką kuchni chińskiej, przed lekturą niewiele o niej wiedziałam, ale ogólnie lubię czytać o Dalekim Wschodzie i chyba dlatego po nią sięgnęłam. Słusznie zrobiłam, bo Autorka pod pretekstem omawiania jedzenia zafundowała mi szaleńczą podróż po Państwie Środka, nie tylko geograficzną, ale i w czasie.

Fuchsia Dunlop wyjechała do Chin na stypendium - mające wiele wspólnego z polityką Chin, a zupełnie nic z kuchnią - w czasach, kiedy wjechać do tego kraju wcale nie było łatwo. Szybko jednak znudziła się zajęciami, na które miała uczęszczać. Zafascynowało ja za to chińskie jedzenie - a ponieważ była osobą, która zawsze lubiła gotować, doszła do wniosku, że to jest właśnie to, co chce robić profesjonalnie.  Rzuciła się więc w wir badań organoleptycznych - odwiedzając uliczne stragany, małe knajpki, uznane restauracje i prywatne domy. Co więcej - jako jedyna Europejka i kobieta ukończyła profesjonalną szkołę dla chińskich kucharzy (i od tego czasu nie rozstaje się ze swoim kuchennym tasakiem). Wielokrotnie wracała do Chin, co pozwoliło jej przyjrzeć się intensywnym przemianom, jakim kraj poddał się przez ostatnie lata (choćby wyburzenie wielu starych zabytkowych uliczek i budynków na rzecz nowoczesnej, betonowej infrastruktury). Przemierzyła kraj - może nie wzdłuż i wszerz, bo trudno obejrzeć całe Chiny, zważywszy ich rozmiar - ale prawie. Odwiedziła zarówno Pekin, jak i odległe wioski, w których Europejkę ogląda się jak dziwo. Mogła dzięki temu zaprezentować niesamowitą różnorodność tego ogromnego kraju - trudno tak naprawdę mówić o jednej kuchni chińskiej, bo każda kraina różni się niekiedy drastycznie od drugiej. Chińczycy z Południa nie wezmą do ust pożywienia z Północy i vice versa. Zachód i Wschód to dosłownie przeciwległe bieguny, a pomiędzy jest jeszcze cała masa mniejszości narodowych z własną kuchnią i - przy okazji - kulturą. Zresztą, co tu mówić o krainach i narodach, skoro swoja oryginalną kuchnię ma jedno "miasto", a dokładnie Zakazane Miasto - bo i pałac cesarski odwiedziła Fuchsia, omawiając przy okazji niezwykłą historię jego mieszkańców i ich posiłków.

Autorka wiele miejsca podkreśla rozważaniom na temat różnic kulturowych, które sprawiają, że przysmaki jednego narodu są całkiem niejadalne dla drugiego. W ocenie nie-Azjatów Chińczycy jedzą wszystko. Jeśli chodzi o spożycie mięsa jest to całkowita prawda - żadna część zwierzęcia nie pozostaje zmarnowana. Dość dużo czasu zajęło więc Fuchsii przyzwyczajenie się do smaku i konsystencji fragmentów, które w Europie wędrują prosto do kosza.Osiągnęła stan, w którym jest w stanie z apetytem skonsumować gąsienicę, więc można uznać, że nic co chińskie nie jest jej obce. Także samo przyrządzanie potraw może być dla ludzi spoza Chin szokujące - zwierzęta nie są uznawane za istoty żywe, określa się je mianem "ruszających się przedmiotów", dlatego Chińczycy nie mają oporów przed obdzieraniem ich ze skóry i patroszeniem na żywca - w końcu chodzi o to, żeby "surowiec" był jak najświeższy. Sama Fuchsia po przekroczeniu wszelkich barier kulturowych była w stanie patrzeć na taki proces spokojnie oraz skonsumować każde żywe stworzenie, łącznie z psem i kotem. W epilogu książki przyznaje jednak, że po latach prowadzenia tych doświadczeń, które miały na celu wyprzeć z niej europejskie uprzedzenia, jest coraz bliższa myśli o przejściu na wegetarianizm.

Polecam książkę wszystkim zainteresowanym nie tylko kuchnią, ale i samym krajem i jego kulturą. Niby coś już wiedziałam, coś czytałam, a jednak dopiero dzięki tej lekturze dotarło do mnie, jak ogromny, niezwykły i skomplikowany jest to kraj. Pojęłam, że pojąć go nie sposób...

24 listopada 2012

Twardym trzeba być... Lub puchatym

To mógłby być kolejny skamląco-marudzący mail o tym, że życie jest ciężkie. Mogłabym na przykład opowiedzieć Wam o tym, jak bardzo mój świat obrodził ostatnio w ludzi, Którzy-Wiedzą-Najlepiej. Zwłaszcza wiedzą najlepiej, jak wszyscy inni powinni się zachowywać (bo zachowują się źle i głupio). Zachowanie Nadludzi jest wzorcowe, rzecz jasna - co do tego nie mają żadnych wątpliwości. Błędów nie popełniają. Nigdy. Od robienia błędów są inni (w tej roli np. ja). Samokrytyka na poziomie zerowym, bo o co krytykować siebie, skoro można innych (chyba powinnam tu akurat wziąć z nich przykład i skończyć z samoudręczaniem). Znana z psychologii postawa "Ja jestem OK, Ty jesteś OK" jest dla nich kuriozum - właściwa jest postawa "Ja jestem OK, a wszyscy inni są głupi i się nie znają"...

Zamiast tego jednak, w ten szary listopadowy poranek opowiem Wam o tym, co sprawia, że moje życie jest lepsze. Oto moje trzy puchate Szczęścia:


Najdłużej - bo od 5 lat - jest ze mną królik, zwany Królikiem (choć to dziewczynka, której oficjalnie na imię Nuka). Królik przez większość życia był tłusty, ociężały i godny. Ostatnio przenieśliśmy go na dietę, ze względu na problemy zdrowotne. Rezultat? Królik uwierzył, że jest balonikiem i może unieść się w górę, poszybować nad podłogą i dosięgnąć gwiazd. Czyli wysoko ukrytego żarcia. Ostatnie dokonania:
- dzień po obchodach Halloween dostał się na parapet (!) i skonsumował stojący tam dyniowy lampion oraz część pelargonii. Przesunęliśmy pudło, po którym się wdrapał) w inne miejsce.
- kilka dni później wskoczył na biurko i spożył pół niemłodego już pamiątkowego lizaka w kształcie serca... Odsunęliśmy szafkę, po której przelazł.
- wczoraj odkrył, jak dostać się do suchej kociej karmy (mięsna bo mięsna, ale zawsze karma). Ponieważ już od dawna się do niej dobierał, miska z karmą została ulokowana na niewysokiej szafce - dla kotów żaden problem. Królik wyczaił to i odkrył, że jak dobrze wyceluje, to też da radę... Nie wiemy, gdzie przenieść miskę, cała nadzieja, że po przeprowadzce znajdziemy jakieś dobre miejsce.

Zdjęcie kłamie, Królik jest co prawda wielkim pieszczochem,
ale na kolankach być nie lubi.

Rok w temu w naszym domu zjawiła się Zula, wyżebrana przez Tomka. Jego kolega znalazł cały ślepy miot na progu swojego domu i szukał dla kociaków domów. T. od czasu do czasu podtykał mi filmiki i zdjęcia, mówiąc "zobacz, jakie śliczne" i co miałam zrobić?
Kiedy do nas trafiła, Zula wyglądała mniej więcej tak:


Ponieważ nie zaznała miłości kociej mamy, uznała za swoja mamę mnie i przez rok miała zwyczaj ciamkania opuszka mojego palca, śliniąc się i mrucząc. Ostatnio wyrosła - już nie ciamka, chociaż nadal pakuje się na mnie i mruczy, śliniąc się okrutnie i przebierając łapkami w moich włosach.
Lubi jeść - na ogół konsumuje zawartość swojej miseczki, a potem odsuwa swoja koleżankę i spożywa także jej porcję.
Lubi też wodę. Bardzo długo prowadziła badania w zlewach i umywalkach. Nie przeszkadzało jej to, że woda spływa po niej - po wyjęciu kota spod kranu, można go było wyżąć. Do dziś asystuje mi przy myciu zębów i płukaniu gardła, traktując to jako wyrafinowaną ludzką zabawę.
Najbardziej lubi spać. Jest najmniej kłopotliwym kotem, jakiego znam. Nie rozrabia, nawet nie miauczy, jak ma ochotę, przychodzi się przytulic, jak nie ma - nie zawraca głowy.


Całkowitym jej przeciwieństwem jest Klementyna, która jest z nami od wczesnej wiosny. Klementynkę przygarnęliśmy z domu tymczasowego, jako towarzyszkę dla Zuli - żeby nie czuła się samotna. Wybraliśmy kotka, który lubił inne kotki, bo to było najważniejsze. To, że nie przepadała za ludźmi, nie przeszkadzało nam. Dziewczyny się polubiły, bardzo szybko zaczęły razem bawić i myć wzajemnie, a nawet spać razem w koszyku (choć Zula jest indywidualistka i nie lubi być przygnieciona innym kotem). Jednak po kilku miesiącach oswajania, okazało się, że charakter Klementyny zmienił się o 180 stopni.
Klementyna lubi kotki, a jeszcze bardziej lubi "człowieki".
Potrafi prowadzić dłuuuuugą miauczoną konwersację z dwunożnymi stworami, prezentując całą gamę możliwości swojego gardziołka. I zawsze ma ostatnie słowo.
Wskakuje na kolana i domaga się, żeby ją całować w czółko (na ogół waląc delikwenta 'bykiem").
Mruczy, kiedy tylko się na nią spojrzy, a jak się jeszcze coś do niej powie, to już jest pełnia szczęścia.
Uwielbia bawić się gumkami do włosów - kradnie je na potęgę, a pamięta dobrze, gdzie zwykłam je zostawiać (już się prawie oduczyłam). Ulubiona zabawa to aportowanie - człowiek rzuca, kot przynosi. Pięć godzin z rzędu. Zula patrzy na to na ogół zaspanym okiem z szafki kuchennej i kibicuje ("no, rzucaj jej, rzucaj, bo chcę popatrzeć, jak leci"). Jak człowiek nie rzuca, Klementyna zaczyna miauczeć basem.

Taki właśnie mamy zwierzyniec. A na smutki nie ma to jak ciepłe, mruczące (miauczące, domagające się jedzenia, rzucania zabawek, głaskania, więcej jedzenia i podrap mnie za prawym uszkiem) stworzonko.

21 listopada 2012

Osobliwy dom pani Peregrine

No, to sobie pomarudziłam w poprzednim wpisie, ze mnie żadna książka nie wciąga, a teraz pora to odszczekać. Zaczęłam czytać "Osobliwy dom..." jeszcze przedwczoraj. Wczoraj czytałam w nocy dopóki udało mi się utrzymać oczy otwarte. Skończyłam dziś po śniadaniu.

Nie jest to może absolutny ideał i wzór powieści, ale co z tego. Świetnie się czyta, pomysł jest "osobliwy" i frapujący, a akcja spełnia oczekiwania. Mocną stroną książki jest też jej nastrój. Stary odosobniony dom, skalista walijska wyspa, tajemnice z przeszłości, które powoli wychodzą na jaw... To jeden z niewielu przypadków, kiedy książkę wybrałam po okładce. Znalazłam ją na amerykańskim Amazonie i zafascynowało mnie zdjęcie na okładce (takie samo jak w wydaniu polskim), a w dodatku okazało się, że również treść ilustrowana jest podobnymi fotografiami. Po prostu MUSIAŁAM ją mieć, ale "mienie" nie oznacza czytania, więc powieść odleżała swoje w kątku. Dopiero ostatnio odkryłam, że właśnie ukazał się polski przekład, który reklamowany jest świetnym trailerem i doszłam do wniosku, ze książka zdecydowanie dojrzała do czytania.

Czytałam oryginał i jeśli ktoś lubi czytać po angielsku, to polecam, bardzo przystępny język. Fabuły nie będę Wam streszczać, lepiej obejrzyjcie zwiastun, bo świetnie oddaje klimat i zdradza tylko tyle, ile trzeba:


Miarą jakości książki niech będzie to, że dopiero po przewróceniu ostatniej strony uświadomiłam sobie, że w sumie jest to chyba literatura adresowana do młodzieży... W ogóle śmieszna rzecz zdarzyła się gdzieś w połowie czytania. Autor poprowadził akcję w taki sposób, że nie mogłam się domyślić, jak z tego wybrnie. Wydawało się, że będzie musiał po prostu skończyć w połowie i zawrócić swojego bohatera do domu, pokonanego w starciu z tajemnicą. Kiedy już wiedziałam, co się święci, stwierdziłam "o nie, ja nie lubię takich rozwiązań, to mi się nie będzie podobać...". Po czym nie mogłam się oderwać od czytania. Nadal nie lubię "takich rozwiązań" (nie zdradzę jakich, chyba że na uszko), ale Autor widać lubi i poprowadził akcję tak, że i ja musiałam ją polubić.

Oczywiście, są pewne minusy. Jest to pierwszy tom cyklu - prawdopodobnie, bo dalsze na razie nie powstały (w ogóle jest to powieściowy debiut Autora i jako taki naprawdę udany). Minus za to, bo zostałam porzucona na ostatniej stronie z nierozwiązaną zagadką. A do tego - czy naprawdę autorzy nie są w stanie zmieścić fabuły w jednej książce, czy jest to zagranie czysto marketingowe? Zasadniczo nie mam nic przeciwko cyklom, nawet pisanym dla pieniędzy, może tylko to, że jest ich ostatnio dziwnie dużo i że po świetnym pierwszym tomie poziom kolejnych stacza się po równi pochyłej. Mam jednak nadzieję, że to nie będzie ten przypadek.

O drugim minusie nie napiszę za dużo, żeby nie zdradzać fabuły. Tylko to, że na problemach z czasem wykładają się nawet fizycy kwantowi, więc nic dziwnego, że i teorie Riggsa mają sporo luk. Ale po krótkim namyśle postanowiłam nie analizować ich zbyt głęboko, tylko przyjąć do wiadomości i dalej bawić się dobrze.

W Stanach książka spotkała się z wyjątkowo entuzjastycznym przyjęciem, utrzymując się przez ponad 60 tygodni na liście bestsellerów literatury młodzieżowej. Mimo tego i mimo moich zachwytów nie wszystkim się musi podobać. Na pewno poleciłabym fanom "młodzieżówek" Zafona (chociaż moim zdaniem ta książka jest od nich lepsza) i wszystkich cyklów młodzieżowych, które mieszają rzeczywistość z fantazją.

Osobliwy dom pani Peregrine / Miss Peregrine's Home for Peculiar Children, Ransom Riggs, Media Rodzina 2012

19 listopada 2012

Czas i okoliczności

Życie miało ostatnio zwolnić, ale jakoś nie zwolniło. Prawie mogłabym parafrazować Kukulską i śpiewać "im więcej czasu, tym mniej".  Więcej wolnego (teoretycznie) czasu skutkuje tym, że pojawia się natychmiast jeszcze więcej pilnych zadań do wykonania. No, bo przecież skoro mam tyle czasu, a te rzeczy czekają o dawna, to trzeba się za to zabrać. Poza zaległościami pojawia się cała masa nowych zobowiązań. Rezultat jest taki, że co rano budzę się z rozpaczliwą myślą, co dziś koniecznie muszę. Bardzo męczące to jest na dłuższą metę. Może potrzebuję jeszcze więcej czasu, jakiejś lektury uświadamiającej, że wcale nic nie muszę i magnezu w tabletkach...

Rezultat numer dwa jest taki, że ostatnio zupełnie nie czytam. Bardzo bym chciała, ale:
1) nie mam czasu
2) koncentracja na tekście czytanym jest zerowa (znacie to męczące uczucie, kiedy po przeczytaniu dwóch stron nie macie pojęcia, co się na nich działo?)
3) nie moge sobie jakoś znaleźć odpowiedniej lektury.

Mam pozaczynanych mnóstwo książek i jakoś żadnej nie mogę skończyć. (Jedną mi się w bólach udało, a czytałam ją dłuuuugo i recenzja się niebawem pojawi). Czytam sobie listy Lema i Mrożka, które są fenomenalne i wcale nie chcę, żeby się kończyły, więc w tym przypadku zwlekanie jest uzasadnione. Ale równolegle wiele innych zaczynam i odkładam. Zamierzam kontynuować, ale jakoś nie kontynuuję. Chciałabym, żeby coś mnie porwało od pierwszej strony, żebym nie mogła odłożyć książki, żebym liczyła minuty do tego momentu, kiedy będę mogła wrócić do czytania. Takie książki niestety zdarzają się znienacka i nie wtedy, kiedy byśmy chcieli. Patrzę na moje gigantyczne stosy oczekujące i wiem, że ten zasysacz pewnie gdzieś jest, ale tak na pierwszy rzut oka, to żaden nie rokuje. A na lekturę wymagającą skupienia i cierpliwości, to jakoś teraz nie mam cierpliwości.

W ogóle ostatnio książki przestają mnie cieszyć. Przerażające wyznanie na blogu książkowym, prawda? Byłam sobie w antykwariacie, w którym na półkach stało wiele książek, które chętnie bym przeczytała, np. 'Ludzie księgi' G Brooks. I tak sobie pooglądałam i stwierdziłam, że jak mam przynieść do domu kolejny stos, który zalegnie w kącie i odczeka 5 lat na czytanie, to chyba mi się nie chce. I wyszłam z pustymi rękami. Żadnej radości na myśl, że one będą moje, że będę sobie mogła głaskać po okładkach, ustawiać, przestawiać, wąchać i podziwiać. Przesyt chyba nastąpił.

Zresztą, w związku z czekającą mnie wkrótce przeprowadzką planuję zrobić poważną czystkę w moich zbiorach. Chciałabym zabrać tylko te książki, z którymi nie potrafię się rozstać, no i te nieprzeczytane. Reszta, czyli te "przeczytałam, było miło, i jakoś tak się została na półce", pewnie wylądują na allegro. To nie są łatwe rozstania, no i czasem popełnia się błędy. Przy poprzedniej czystce np. sprzedałam pierwszy tom o Emmie Graham Marthy Grimes i będę musiała go sobie odkupić, bo po przeczytaniu dwóch dalszych doszłam do wniosku, że Emma - mimo młodego wieku - jest osobą, którą chce się mieć blisko. A jej senne amerykańskie miasteczko to też miejsce, do którego chce się wracać. Są też książki, co do których nie mam wątpliwości, że nie oddam za nic w świecie, np. biografia sióstr Bronte i ich powieści. Wielki tom przygód Sherlocka Holmesa. Autobiografie Agathy Christie, Joanny Chmielewskiej, Julii Child. Powieści Jane Austen, oczywiście. Z powieści np. moje ukochane "Kroniki portowe" A. Proulx. Macie też takie książki, których będziecie bronić jak niepodległości? :) Ja np. z Mankellem już mam problem. Bo uwielbiam, ale już czytałam, wiem, jak się skończy, więc nie wiem, czy kiedyś wrócę, no a w razie gdyby mnie przycisnęło, to łatwo w bibliotece znaleźć. O ewentualnej allegrowej wyprzedaży dam znać na blogu.

4 listopada 2012

Ostatni skok lamparta

Ostatnio czuję się jak szczurek biegający w kółku, przebieram łapkami, przebieram, a kółko kręci się coraz to szybciej i czuję, że zaraz będę musiała wyskoczyć. Dla równowagi więc opowiem Wam o książce, która pozwoliła mi się zatrzymać, choć na krótką chwilę.

Giuseppe Tomasi di Lampedusa - nie byle kto, bo książę Palmy i Lampedusy - napisał w życiu jedną powieść. Pech chciał, że wydano ja dopiero rok po jego śmierci, więc nigdy nie dowiedział się, z jakim przyjęciem się spotkała. A uznano ją za arcydzieło i okrzyknięto najważniejszą włoską powieścią współczesną (niektórzy twierdzą, że to w ogóle jedyna prawdziwa włoska powieść) - doczekała się ponad stu wznowień w samych Włoszech, została też przetłumaczona na wiele języków. W 1963 r. (5 lat po pierwszym wydaniu) została zekranizowana przez Luchina Viscontiego, a film z jednej strony jeszcze bardziej rozsławił powieść, ale z drugiej, okrzyknięty również dziełem genialnym - nieco ją przyćmił.



"Il Gattopardo" - wydana po polsku początkowo jako 'Lampart", a ostatnio jako "Gepard" - opowiada o ostatnim wielkim potomku rodu Salina, a rozgrywa w drugiej połowie XIX w. W tle mamy gęsta atmosferę Sycylii oraz przemiany polityczne na niespotykaną skalę (to okres jednoczenia się księstw włoskich w jedno państwo), a na pierwszym planie księcia Fabrizio Salinę, głowę rodu z lampartem w herbie, przedstawiciela czasów, które właśnie nieubłaganie dobiegają końca

Nie będę tu streszczać akcji, zwłaszcza że nie ona była dla mnie najważniejsza. Najbardziej zachwycił mnie klimat powieści, nie wydarzenia. Życie na kartach książki toczy się wolno. Kobiety w szeleszczących sukniach zasiadają do herbaty. Książę spaceruje po ogrodzie. Jest czas, żeby zauważyć, jaka jest pogoda, powąchać dojrzewającą brzoskwinię. W życiu rodziny i w ich ojczyźnie mogą dziać się dramaty, ale ród Salina jest zbyt dystyngowany, żeby drzeć szaty i krzyczeć. Podczas czytania przypominał mi się film, który zachwycił mnie jakiś czas temu, zatytułowany "Jestem miłością", nawiasem mówiąc, też włoskie dzieło i ponoć do "Lamparta" porównywane (kiedy go oglądałam, jeszcze powieści nie znałam, więc niewiele mi to mówiło). Podobieństwo nie polega tylko na tym, że oba mówią o zamożnych rodzinach i o końcu pewnej epoki, ale także na tym doskonałym uchwyceniu każdej chwili, zatrzymaniu w kadrze drobiazgów, na które nie zwraca się uwagi w codziennym pośpiechu - filiżanka herbaty, kropla na szybie, spojrzenie rzucone z ukosa, stłumiona emocja, którą można dostrzec za lekkim skrzywieniem ust (ale kto normalnie ma czas zauważyć?). Bardzo jestem ciekawa ekranizacji Viscontiego, czy podtrzymał w filmie ten sposób narracji, czy skupił się raczej na akcji - np. pojawieniu się w rodzinie pięknej Angeliki, córki dorobkiewicza, dla której dawniej progi pałacu książąt byłyby za wysokie, ale cóż - czasy się zmieniają... Film na pewno obejrzę, a książkę polecam.




30 października 2012

Muzyka na życiowe problemy. Bo nie samym słowem pisanym człowiek żyje.

Popadam ostatnio w lekki obłęd. Zdaje się, że to takie chińskie przekleństwo - niech się spełnia twoje życzenia? Właśnie tego doświadczam. W pierwszej połowie roku miałam kryzys na tle "nic się w moim życiu nie zmienia". Zastój, stagnacja, marazm. Marudziłam i teraz mam. Druga połowa roku upływa mi na podejmowaniu decyzji życiowo ważnych i wprowadzaniu ich w czyn. Ślub wzięty, mieszkanie znalezione. Przed nami zabawy w kredytobranie. Jesteśmy zieloni w temacie, a ostatecznie chcemy się z jakąś instytucją związać na ćwierć wieku, więc decyzja prosta nie jest. Do tego dokłada się sporo problemów pobocznych i pomniejszych. Zdaje się, że trochę już osiwiałam, ale nie widzę, bo jestem ufarbowana ;) W każdym razie pobudki o trzeciej w nocy z huczącym w głowie hasłem "co robić?" stają się normą.

Muzyka może być środkiem magicznym. Ciężko mi się w dwie minuty podnieść na duchu lekturą, ale trwająca tyle piosenka potrafi zdziałać cuda.  Nie jestem fanką żadnych konkretnych wykonawców (słucham bardzo różnych muzycznych stylów, wykonawców z różnych lat), czy może raczej do niedawna nie byłam. Od dwóch lat pozostaje jednak wierna zespołowi Edward Sharpe and the Magnetic Zeros, który stał się znany dzięki piosence "Home". Zdaje się, że jest to jeden z tych unikatowych utworów, które nie znudzą mi się nigdy. Od dwóch lat słucham go bardzo często i zawsze tak samo mnie zachwyca. Niedawno ukazała się druga płyta zespołu, pt. "Here". Zespół nie zawiódł i choć nie ma tu chyba hitu na miarę "Home', to każda z piosenek działa na mnie niezwykle kojąco. A ponieważ w tytule bloga mówię o tańcu (taniec jest bardzo ważny w moim życiu), polecę Wam piosenkę "Man on fire", w którym o tańcu mowa, a i teledysk jest roztańczony.


Przy okazji znalazłam tez polską ciekawostkę. Zespół ogłosił konkurs na teledysk do utworów z nowej płyty. Trzy wybrane teledyski (spośród 78 nadesłanych) nagrodzono. Wśród nich był polski teledysk wyreżyserowany przez Michała Byrę z przeuroczą Mają Krajniewską - do piosenki "Child". Polecam, warto obejrzeć, Polacy mają z czego być dumni.

A jeśli komuś spodoba się ta muzyka, to polecam tez solowy album wokalisty zespołu, Alexandra Eberta, zatytułowany po prostu "Alexander".


24 października 2012

Obejrzane - ekranizacja "Mnicha"


Gotycka powieść grozy Matthew Gregory'ego Lewisa z XVIII wieku została zekranizowana przez Francuzów w 2011 r.* W roli tytułowej wystąpił Vincent Cassel.

Gdybym nie czytała powieści, film mógłby mi się spodobać. Niestety, twórcy zbyt daleko odeszli od pierwowzoru, żeby sprostać moim oczekiwaniom. Z powieści bądź co bądź przygodowej zrobili dramat, mocno przykrawając fabułę do tej konwencji. Postawili na główny wątek - mnicha Ambrozja wodzonego na pokuszenie - a i ten przycięli. Ambrozjo błyskawicznie przechodzi od postawy świętości do czynów okrutnych (acz za daleko nie zaszedł, w porównaniu z książką), a walka z namiętnością do Antonii nie zajmuje mu zbyt wiele czasu. Wątek Agnes zepchnięto daleko na drugi plan i skrócono do kilku krótkich scenek. Nieszczęsna Agnes skończyła jednak daleko gorzej niż w pierwowzorze literackim. Jej ukochany w filmie w ogóle nie występuje, nie wspominając prób ratowania biedaczki. Pominięto też cały wątek wyjaśniania tajemnic pochodzenia Ambrozja i nadobnej Antonii (naciągany, owszem, ale dodający jeszcze tragizmu wydarzeniom).



Rozczarowałam się, ale oglądania nie odradzam, bo - jak wspomniałam - moje uczucia spowodowane sa głównie odejściem twórców od oryginału. Film rozpatrywany jako całość jest natomiast całkiem interesujący. Niewątpliwą jego zaletą są piękne zdjęcia i dobre aktorstwo. 


 

 Mnich / Le Moine, reż. Dominik Moll, Francja 2011

* Nie jest to pierwsza ekranizacja - wcześniej powstały aż dwie, w 1972 i w 1990 roku.

20 października 2012

Czytam klasykę! - "Stryj Silas" Joseph Sheridan Le Fanu

Pora na kolejny (po "Mnichu") romans z wiktoriańską powieścią grozy. Czytać skończyłam wczoraj, ale nadal nie mogę przestać się zachwycać.
Dostałam coś innego niż oczekiwałam, bo przyznam, że spodziewałam się jakichś elementów nadnaturalnych, ale w tym wypadku "inne" oznacza "lepsze".

Joseph Sheridan Le Fanu kojarzył mi się tylko z "Carmillą" - skandalizującą (jak na swoje czasy, czyli drugą połowę XIX wieku) opowieścią o lesbijskiej wampirzycy. Nic dziwnego, że podejrzewałam także poczciwego 'stryjka' o obecność duchów, wampirów i innych dziwadeł, którymi się ludzie wtedy lubili straszyć. Nic z tego. "Stryj Silas" to kawał świetnej, całkowicie realistycznej, powieści wiktoriańskiej, której bliżej do dzieł Willkiego Collinsa niż Poego. Książka jest przyjemnie opasła, akcja toczy się leniwie, ale nastrój czającego się za rogiem niebezpieczeństwa nie opuszcza czytelnika ani na chwilę.

Główna bohaterką jest młodziutka Maud Ruthyn, dziewczę z bogatej rodziny, dość wrażliwe i nerwowe. Wychowywana została na odludziu, w domu,  w którym jedynym jej towarzystwem jest służba i wiekowy ojciec. Jednostajna egzystencja zostaje jednak przerwana najpierw przybyciem ekscentrycznej francuskiej guwernantki, a później przymusową przeprowadzką do domu tytułowego stryja Silasa. Na stryjku ciąży ponure podejrzenie, jakoby w młodości dopuścił się zbrodni, o czym przy wszystkich dobrych chęciach Maud nie potrafi zapomnieć. Zwłaszcza że gdyby zmarła przed ukończeniem 21 roku życia, cały jej majątek przypadłby stryjowi...

Nie chcę opisywać zbyt wiele, żeby nikomu nie odbierać przyjemności z lektury. Polecam wszystkim wielbicielom powieści wiktoriańskich, zwłaszcza tym, którzy lubią klimat "Kobiety w bieli" W. Collinsa oraz fanom powieści gotyckiej. Oczywiście - to jest powieść XIX wieczna, więc sposób prowadzenia fabuły jest specyficzny. Dla mnie to zaleta, ale czytelnicy wychowani na Kingu i Mastertonie, których skuszą sceny błądzenia po ciemnych korytarzach wielkiego domostwa (są i takie), niech wezmą to pod uwagę. Nie biorę odpowiedzialności, ale polecam gorąco ;)

Joseph Sheridan Le Fanu, Stryj Silas, Prószynski i Ska 1998.

16 października 2012

Żona

Dziś po raz kolejny krótka notka nieksiążkowa.
Ślub już za mną, wszystko się udało, dopisała nawet pogoda, choć od rana straszyła szarówką i deszczem. Po szaleńczym stresie w sobotę (nie myślałam, że to mnie będzie tyle kosztować) i kompletnie nieprzytomnej niedzieli (kiedy fizycznie i psychicznie czuliśmy się jak po występach na olimpiadzie, a nie w usc) wróciliśmy do rzeczywistości, która właściwie nie rożni się od tej sprzed miesiąca, tylko teraz mamy papier na takie życie ;)
Prawdę mówiąc, życie nie jest całkiem takie samo, bo przystąpiliśmy do aktywnego poszukiwania własnego M4. Mamy niewiele czasu, bo chcemy skorzystać z dopłat "Rodziny na swoim". Miodowy tydzień spędzamy na tour de Łódź, oglądając mieszkania, które są ładne i za drogie lub tanie i za brzydkie. Nie tracimy jednak nadziei, że wymarzone gniazdko gdzieś jednak za rogiem czyha. Proszę, kontynuujcie trzymanie kciuków :)




4 października 2012

Telenowela na Jeżycach ("McDusia" M. Musierowicz)


Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam.  Oczekiwanie dłużyło mi się niemiłosiernie, zwłaszcza, że nowy tom zapowiadany był już w poprzedniej "Sprężynie", a i samo dziewczę wjechało na poznański peron w 2008 roku (wtedy rozgrywała się akcja ostatniego tomu).

Należę do tej frakcji wielbicieli "Jeżycjady", która uważa ostatnie tomy za - niestety-niestety - coraz słabsze. Brak w nich tego doskonałego dawniej wyczucia komizmu i trafnych obserwacji, które Autorka zastąpiła podwójną porcją moralizatorstwa i obficie podlała patosem. Krzewienie wartości dobra rzecz, ale pod warunkiem, że nie wsuwa się w powieści na plan pierwszy. Bohaterowie też coraz bardziej przypominają karykatury samych siebie -szczególnie irytują: święta Gabryjela z dzielną grzywką, wzór cnót wszelakich, i natchniony starzec ucieleśniony-wzorzec-staropolskich-mądrości Ignacy Borejko. Rozkoszne dzieci (Bobcio z pisankami czy Tomcio i Romcia żujący balonówę) zmieniły się w małych starców, mądrych od kołyski i - co najgorsze - zostały wysunięte na plan pierwszy. Pierwotnie "Jeżycjada" była kierowana do nastolatków (choć czytywana przez pełne spektrum odbiorców), których życie uczuciowe dziesięciolatka niekoniecznie interesuje najbardziej.

Nic dziwnego, że "McDusi" oczekiwałam z poważnymi wątpliwościami, których nie rozwiewało nieustanne przesuwanie premiery. Wczoraj wreszcie wyczekiwane wydarzenia nastąpiło. Zanim udało mi się rzucić do księgarni, dorwałam się do forum fanów Musierowicz na gazeta.pl, gdzie spojlerowanie trwało w najlepsze. Opinie były - ach, niestety - mocno krytyczne. Poczytałam, podłamałam się (zwłaszcza cytatami) i popędziłam na zakupy. Nikogo chyba nie zdziwi, że książkę połknęłam w jeden wieczór. I co?

Nie jest tak źle, jak się obawiałam.
Nie jest tak dobrze, jak na to liczyłam.

Wspomniane forum fanów jest nader krytyczne i sporo ich opinii uważam za zwykle czepialstwo (do którego mają prawo, ale ja osobiście nie zamierzam robić rozbioru każdego zdania powieści). Jeden zarzut jest jednak nie do podważenia - "McDusia" jest po prostu nudna. Nie będę tu streszczać fabuły - wielbiciele będą chcieli mieć niespodziankę, a ci, którzy "Jeżycjady" nie czytują i tak się nie połapią w licznych bohaterach. Nawet gdybym jednak chciała akcję streszczać, to nie mogę - bo jej tam po prostu nie ma. Magdusia Ogorzałkówna przyjeżdża do Poznania uporządkować rzeczy po pradziadku. Laura przygotowuje się do ślubu, który w końcu bierze. Koniec. Nic więcej się nie dzieje.

Mamy za to pełen przegląd postaci z poprzednich tomów - pojawiają się choć na ułamek sekundy albo przynajmniej ktoś wspomina, co się z nimi dzieje. Powieść rozgrywa się w ostatnim tygodniu grudnia 2009 r., a jest to okres sprzyjający zgromadzeniom, nawet i bez ślubów. Miło było dowiedzieć się, co u wszystkich słychać, odwiedzić stare kąty, wygrzać się w cieple borejkowskich... kaloryferów ;) Niemniej mam wrażenie, jakbym obejrzała 20 odcinków telenoweli. Zajęło to sporo czasu (powieść liczy 300 stron), ale właściwie nic się nie wydarzyło. Jeden bohater popatrzył na drugiego, drugi pomyślał coś o trzecim... Wątek uczuciowy z główną bohaterką niby jest, ale jest to wątek najmniej udany ze wszystkich, kompletnie niewiarygodny, upchnięty na siłę, bo tradycji musi stać się zadość i pierwszoplanowe dziewczę musi być na koniec szczęśliwie zakochane.

Kolejny minus to przesłodzenie powieści. Jest miło, dobrze, krzepiąco, wszyscy mają w oczach łzy wzruszenia, wybaczają dawnym wrogom, którzy ułatwiają to, gorąco się kajając. Wroga właściwie jest sztuka jedna. Reszta konfliktów już dawno roztopiła się w cieple borejkowskich serc. To jedyna we wszechświecie tak wielka rodzina, która nie generuje absolutnie żadnych sporów (przynajmniej od czasu spacyfikowania drapieżnego Tygryska i przemienienia go w uroczą syrenkę). Wszyscy się kochają i stoją ramie przy ramieniu - oni kontra ten okropny współczesny świat. Naprawdę, jakiś przyjemny dramacik, np.na linii mąż Róży - teściowa (która w końcu może mu mieć sporo za złe), ubarwiłby znacznie powieść. Niestety, Fryderyk jako postać średnio krzepiąca jest obecnie tylko cieniem na ścianie, przesuwającym się gdzieś w tle.

Było tez kilka mniejszych irytacji. Kilka tomów temu pojawiła się pewna nieznośna maniera - i niestety została utrzymana. Co drugie zdanie bohaterów, to zwrotka jakiegoś wiersza. Nie przypominam sobie, żeby np. w domu Żaczków ("Szósta klepka") przerzucano się nieustannie poezją lub żeby w stanie wojennym Kreska pocieszała się recytując sobie cichcem "Pana Tadeusza" ("Opium w rosole"). Nie mam nic przeciwko wieszczom narodowym, ale bardziej wierzę w rodzinę rzucającą przy stole hasłem "kto mlaszcze, dostanie w paszczę" niż dławiącą się na patriotycznych strofach, recytowanych między zupą a drugim daniem.

I wreszcie - paskudne ilustracje. Dawniej bardzo lubiłam rysunki bohaterów, wykonywane przez Autorkę. Chyba jednak nie radzi sobie ona z postarzaniem swoich bohaterów (czy to w "Sprężynie" był cudowny Baltona w charakterze starego obleśnego dziada?). Aurelia Bittner w postaci postarzonej pacynki jest po prostu upiorna*, przypomina postać z horroru i nie wiem, jakim cudem nikt w wydawnictwie nie zaprotestował. Od ilustracji, na samym początku książki, przedstawiającej licealistów Ignacego Grzegorza i Magdusię, nie mogłam się długą chwilę oderwać, bo nie rozumiałam, co właściwie widzę - początkowo myślałam, ze coś się ze skalą popsuło. Ignaś wyglądał jak dziesięciolatek, ale w powiększeniu, a Magdusia jak kwadratowy krasnalek, sięgający mu do pasa. Nie znalazłam w treści wzmianki o tym, że Ignacy wyrósł na dwa metry, ani że Magdusia liczyła sobie zaledwie metr trzydzieści wraz z fryzurą, więc chyba po prostu coś się posypało z proporcjami ciała. Utwierdziłam się w tym przekonaniu, kiedy na kolejnych rysunkach zobaczyłam bohaterów z zagadkowo krótkimi rączkami, po wyprostowaniu sięgającymi najwyżej bioder. Jedyna Laura się Autorce udała.

Podsumowując, jako fanka oczywiście ustawie "McDusię" na półce i pewnie kiedyś do niej wrócę, tak jak się wpada w odwiedziny do dobrych znajomych. Może trochę chętniej niż od ostatnich tomów, ze względu na nieobecność irytujących przemądrzałych dziesięciolatków (trochę się tylko Gramatyczna Łucja popisuje, ale niezbyt często). Ale jeżeli ktoś chciałby zaczynać przygodę z Musierowicz - to zdecydowanie nie od tego tomu.

*Inna sprawa, że żadna kobieta z "Jeżycjady" nie zmienia fryzury od ukończenia 16 roku życia. Jednej Idzie włosy odrosły po brutalnym strzyżeniu. Hasło, że "kobieta zmienną jest" to w tym kontekście jakiś dowcip. Mężczyźni za to zapuszczają wąsy. Nie wiem, czy to jakiś fetysz aktorki, ale mam wrażenie, że wąsy nie są najpopularniejszym obecnie atrybutem czterdziestolatka. Żeby chociaż broda, ale nie! - styl Piasta Kołodzieja dominuje.

23 września 2012

Zaganiana narzeczona

Nie dość, że zaganiana, to jeszcze dopadł ją katarek i stan podgorączkowy. A dopiero T. się podniósł po dwutygodniowym zapaleniu oskrzeli...

Do ślubu zostały 3 tygodnie. Sukienka jest, buty są, jest nawet płaszczyko-narzutka, wszystko kupione niezwykłym fuksem tego samego dnia, w trzech różnych miejscach, wszystko w przecenie. Brak pończoch, które się NA PEWNO nie podrą, brak odpowiedniej bielizny, której nie będzie widać spod lejącego materiału, trwają wątpliwości biżuteryjne. Umówiony makijaż próbny (niestety do samodzielnego make-upu talentów brak, czasem się dobrze umaluję, czasem nie, zależy to chyba od układu gwiazd, a w dzień ślubu, jak mi się będą trzęsły ręce, to raczej nie podołam). Do wybranego salonu fryzjerskiego spróbuję się dodzwonić jutro, jak nie będą mieli wolnego terminu, to nie wiem co, bo to jedyne miejsce, które nie odstraszyło mnie skutecznie swoją galerią stylizacji ślubnych (znalazłam je po tygodniowym przetrząsaniu czeluści internetu). Nie wiem, co zrobić z bukietem, ceny w kwiaciarniach odstraszają, a to arcydzieło sztuki florystycznej będę dzierżyć przez jakieś pół godziny, li i jedynie. Chętnie bym sobie machnęła coś sama, niestety ślub jest dość wcześnie, w dodatku dość daleko od miejsca zamieszkania i po prostu mogę nie mieć czasu na zabawy z kwiatami. Nie umiem podjąć decyzji :/

Z panem młodym łatwiej - garnitur zakupiony, koszula jest, co prawda mankiety koszuli mu nie będą wystawać spod rękawów marynarki (grrrrrrrrrr), ale nie można mieć wszystkiego, a w końcu nie idzie odbierać Oskara i na wybiegu nie będzie się przechadzał. Buty ma. Maszynkę do strzyżenia ma, makijażu, szczęściarz, nie potrzebuje, i tak będzie pewnie wyglądał lepiej niż ja.

BRAK OBRĄCZEK! Przez chorobę T. dopiero teraz wybraliśmy się na jubilerskie łowy i okazało się, że na niektóre modele czeka się nawet 30 dni, których to dni nie mamy. Rozumiem te udziwniane, łączone kruszce, diamenciki, ale co można przez miesiąc robić z klasycznym kółkiem z białego złota grubości 3 mm? Dwa tygodnie możemy dać jubilerowi, nawet nie trzy,  bo mamy taką fanaberię, że nie chcielibyśmy ich odbierać w dzień ślubu.

Sala na malutkie przyjęcie weselne zamówiona (obiad dla rodziców i świadków). Fotograf chyba-już-prawie zamówiony. Tu nie mieliśmy dużego pola do popisu, bo ograniczają nas mocno koszty. Znalazłam fotografa, którego zdjęcia mi się bardzo podobają, niestety ceni się adekwatnie do umiejętności. Ten wybrany jest znacznie bardziej przystępny, a zdjęcia - chociaż mniej oryginalne - też robi ładne. Samochodu nie wynajmujemy, zawiezie nas siostra ze swoim partnerem, zabawa w przystrajanie autka spada na nich.

Co tam jeszcze... Świadkowie wybrani, goście powiadomieni, ale rodzina "na gębę" przez rodziców, a znajomi namalowanym przez T. zaproszeniem w pdfie. Nie mamy absolutnie możliwości udania się na osobiste wyprawy, zwłaszcza że moja rodzina mieszka w innych miastach. Część pewnie obdzwonię, a reszcie musi wystarczyć zaproszenie papierkowe, którego zresztą też BRAK. Ze względu na oszczędności i brak czasu zdecydowaliśmy się kupić "gotowce" do wypełnienia, zakupu dokonaliśmy na allegro i niestety nie obejrzeliśmy przesyłki od razu. Po kilku dniach przyjrzałam się bliżej i okazało się, że tekst w środku jest inny niż na zdjęciu w aukcji - mowa tam o "sakramentalnym tak w kościele..............", a my bierzemy ślub w urzędzie :/ Nie będziemy przecież wysyłać pokreślonych zaproszeń. Na reklamację na razie nikt nie odpowiedział (ale ostatecznie jest weekend) i chyba skończy się na wydrukowaniu w zwykłej drukarni zaproszeń własnego projektu (narzeczony o talentach plastycznych, umiejętnościach obsługi programów graficznych i temperaturze 36,6 - bezcenny).

Wieczory panieńskie i kawalerskie w przyszłym tygodniu. Nie mam nic pożyczonego ani niebieskiego (podwiązki odpadają ze względu na materiał sukienki, wszystko się pod nim odznacza). Czy o czymś jeszcze zapomniałam? Szczerze mówiąc, czuję się wykończona tymi przygotowaniami, niezliczonymi drobiazgami, o których wypada pomyśleć (rozsadzenie gości przy stołach! musimy zrobić karteczki i dogadać ich rozmieszczenie z obsługą, chcemy uniknąć sytuacji "kto pierwszy ten lepszy"; co z muzyką na ceremonii? nie zapytaliśmy o to w usc), a przecież nie możemy odłożyć całej reszty życia na bok na czas przygotowań. Pocieszam się tylko, że nie zaplanowaliśmy ślubu z większym wyprzedzeniem. Po półrocznych przygotowaniach musielibyśmy oboje udać się do sanatorium dla nerwowo chorych. A tak pocieszamy się, że za trzy tygodnie cała ta impreza się skończy. I wtedy pewnie będziemy żałować, że tak szybko ;)


12 września 2012

Bardzo dobra wymówka

Ostatnio nie mam czasu na pisanie na bloga, a co gorsza - w ciągu następnych kilku tygodni pewnie będę się pojawiać rzadko. Nie obrażajcie się i nie porzucajcie mnie :) Mam bardzo dobrą wymówkę.


Kilka dni temu spadło na mnie niespodziewane szczęście zorganizowania ślubu w pięć tygodni. Własnego ślubu. Decyzja była niespodziewana nawet dla samych zainteresowanych (kredyt mieszkaniowy z dopłatą = ślub dla pieniędzy, heh ;) ). Dobrze, że lubię wyzwania, bo inaczej usiadłabym i rozpłakała się rzewnie już przy próbie znalezienia wolnego terminu w usc. Okazuje się, że cały naród wpadł na pomysł wzięcia ślubu w październiku. Przy tym dysponujemy bardzo ograniczonymi finansami, więc rozwiązanie typu - iść do salonu i zakupić suknię za 4 tysiące - odpada. Zresztą styl a la księżniczka nie bardzo mi odpowiada. Jakby jeszcze było za prosto, to mogę dorzucić, że szczęśliwy narzeczony od 5 dni leży z temperaturą niemal 40 stopni... Położył go bakcyl, a nie wizja utraty wolności, niemniej trudno prowadzić w tym stanie przygotowania pełną parą.
To co, wybaczacie mi?

4 września 2012

Czytam klasykę - Dżentelmen włamywacz


Arsène Lupin mnie ominął.
Uchylił cylindra i obszedł szerokim łukiem.
Nie, no, nie o tym mówię :) Ominął mnie w postaci książkowej. Nie miałam okazji dotąd na niego trafić, choć oczywiście nazwisko było mi znane. Mam wrażenie, że część winy za naszą nieznajomość ponoszą wydawcy, bo pan Lupin jakoś nie miał szczęścia do publikacji w Polsce. Sherlock Holmes jest od lat odmieniany w księgarniach przez wszystkie przypadki. Mamy osobne książki, tomy częściowe, tomy zbiorowe, tomy mieszczące całą sherlockowatość w jednym i w ogóle. Jeśli ktoś w życiu nie czytał o przygodach słynnego detektywa, to chyba musiał się w tym celu specjalnie postarać. Tymczasem Arsène'a - jak na superwłamywacza przystało zresztą - łatwo przeoczyć, kiedy tak sobie skromnie stoi ukryty gdzieś za zasłonką i śmieje w garść z czytelnika właśnie obrabowywanego ze znajomości bardzo ważnej literackiej postaci. Czyżby polskie wydawnictwa bojkotowały zdolnego włamywacza jako osobnika stojącego po złej stronie mocy? Szkoda by była wielka (chociaż tam on zaiste stoi), bo przygody Arsène'a Lupin są arcyciekawe.

Francuski pisarz Maurice Leblanc, żyjący współcześnie z Sir Arthurem Conanem Doylem, stworzył 20 tomów o przygodach dżentelmena-włamywacza. Pierwszy tom ukazał się w roku 1907, czyli 20 lat po "Studium w szkarłacie" z Sherlockiem w roli głównej. Nie udało mi się znaleźć informacji, czy wszystkie tomy zostały przetłumaczone i wydane w Polsce - choć publikowano je z pewnością. Tom pierwszy ukazał się po polsku już w rok po wydaniu oryginalnym. Chyba jednak były one dotąd dość trudno dostępne. Na szczęście za wznowienie całości zabrał się magazyn Bluszcz w ramach serii Klasyka Kryminału (Biblioteka Bluszcza). Zaplanowano wydanie 23 tomów (nie wiem, czemu jest ich więcej - może któryś rozbito na dwie części, a może zdecydowano się też opublikować kontynuację przygód z lat 70. XX w.). Nie wiem, czy ukazały się wszystkie - bo nie mogę ich nigdzie dostać... Trochę za późno tego Lupina nieszczęsnego odkryłam.

Pierwsze moje spotkanie z panem Lupinem odbyło się w miejscu całkiem nieoczekiwanym, bo w markecie bynajmniej nie książkowym - ze sprzętem AGD głównie. A jednak pomiędzy odkurzaczami a lodówkami napadł na mnie... nie, nie włamywacz, ale stos taniej książki, na którym wygodnie spoczywał rzeczony Arsène Lupin. Dokładnie - 4 pierwsze tomy w jakiejś śmiesznej cenie, 3 zł za sztukę. Czy można było nie brać? Nie można było.

Do pierwszego tomu podeszłam jak do jeża. "Arsène Lupin. Dżentelmen-włamywacz", w którym mamy okazję poznać rabusia o wielu twarzach, niezliczonych tożsamościach, niespotykanej zręczności i sporym uroku osobistym - to zbiór opowiadań. Pierwsze i drugie przeczytałam z umiarkowanym, lecz wzrastającym zaciekawieniem. Gdzieś już od połowy tomu jednak odkryłam, że chcę przeczytać wszystko.

Natychmiast złapałam za tom drugi "Arsène Lupin kontra Herlock Sholmès". Tak, wzrok Was nie myli, Herlock Sholmes. Nawiązanie do słynnego detektywa aż nazbyt czytelne. Chociaż trochę żałowałam, że Leblanc zdecydował się na taki żarcik. Gdyby napisał o jakimś innym, wymyślonym przez siebie, wielkim detektywie, powieść byłaby idealna. A tak, niestety, troszkę się pisarz przejechał na sławnym Angliku, choć czytelnicy, którzy nie mają osobistego stosunku do twórczości Conana Doyle'a, pewnie tego tak nie odbiorą. Ja osobisty stosunek mam i nie lubię Sherlocków tworzonych na siłę przez innych pisarzy. Żaden twór sherlockopochodny nie mógłby butów czyścić oryginałowi. Widać nieudolne naśladownictwo - niby zachowano wady i zalety, ogólną charakterystykę, styl bycia, a jednak to nie jest to. No, a o procesie dedukcji można zapomnieć. W przypadku tworu Leblance'a było podobnie, ale ostatecznie - to nie był Sherlock, tylko Herlock, więc usilnie postarałam się wymazać z głowy wszystkie skojarzenia... Na plus pisarzowi należy policzyć, że  jego wypieszczony Lupin nie zawsze jest górą w pojedynku dwóch mózgów.

Trzeci tom wciągnął mnie najbardziej - "Tajemnica wydrążonej iglicy" rozpoczyna się od kradzieży niemożliwej, pozornej śmierci głównego bohatera, porwania pięknej dziewczyny, dokumentu, który krążył przez wieki wśród królów Francji i ukrytego skarbca. Głównym bohaterem tej powieści jest młodziutki detektyw amator, uczeń Isidore Beautrelet, któremu niezwykłe talenta pozwalają rozwiązywać historyczne zagadki i deptać po piętach słynnemu włamywaczowi.

Już się miałam złapać za czwarty z posiadanych tomów, o tajemniczym tytule "813", kiedy odkryłam, że jest to tylko "813. Część 1". Powstrzymałam się więc do czasu upolowania na allegro części 2 (tom 5). A jak już ją upolowałam, zaopatrzyłam się od razu w tom 6 "Wyznania Arsene'a Lupin". Reszty nie posiadam (jeszcze), ale chętnie odkupię, jakby ktoś oferował...

Polecam wielbicielom klasycznych kryminałów, gdzie kluczową rolę odgrywa intelekt, a nie wyrafinowane psychopatyczne skłonności.

31 sierpnia 2012

Totalny chaos

...panuje w mojej głowie. Nie mogę się jakoś skupić na niczym, czytam na raz dużo, tak dużo, że aż nie jestem w stanie się doliczyć pozaczynanych książek. I żeby one chociaż złe były, ale nie, są ciekawe, a jedna to niepodważalne arcydzieło. I co z tego, zamiast kontynuować, sięgam po następną. Kończy się na tym, że włączam laptopa i oglądam jakieś byle co, np. programy tvn na tvn player. Takiej skomasowanej dawki telewizji już od dawna nie przyswoiłam - od jakichś 7 lat żyję praktycznie bez telewizora (w tym okresie przez 1,5 roku miałam pudło, ale nie używałam). A wczoraj zakończyłam wieczór oglądaniem po raz siedemnasty "Finding Nemo" w oryginale. I nawet nie mogę się usprawiedliwiać przed sobą, że to dla nauki języka, bo teksty z tej bajki znam na pamięć...

Chwilowo mogę więc zrecenzować tylko zaległą, przeczytaną kilka tygodni temu "Fabrykantkę aniołków" Lackberg.



Kto czyta moje recenzje, ten wie, że nie jestem wielbicielką tej kryminalnej sagi, ale jak ktoś mi da tom do ręki, to przeczytam. A że każdy tom trafia w moje ręce, dzięki mojej siostrze, to jakoś tak wyszło, że jestem z losami Eriki i Patrika na bieżąco.

Wady powieści są te same, co w tomach poprzednich (nie będę się powtarzać, odsyłam do ich recenzji). Oczywiście - mamy nową ciążę. Nie może być u Lackberg tomu bez ciąży. Jeżeli rozmnażanie w Szwecji jest rzeczywiście tak obfite jak w tej sadze, to za dwadzieścia lat Skandynawowie zaleją świat. Wyprą nawet Chińczyków. Mamy także w "Fabrykantce..." tradycyjną dla kryminałów szwedzkich sprawę społeczną. Tym razem mowa o ksenofobii i radykalnej prawicy, która ma szansę dojść do władzy, głosząc hasła o Szwecji tylko dla Szwedów. Oczywiście ani w dzieciach, ani w kwestiach społecznych nie ma niczego złego, ale męczy mnie powtarzalność składników, z jakich jest zbudowany absolutnie każdy tom: 1) rozmnażanie, 2) problemy społeczne, 3) zagadka z przeszłości, 4) zagadka z teraźniejszości. Może to tak jak z piosenkami - pisarka uznała, że czytelnicy też najbardziej lubią to, co już znają. Jadąc na tym powtarzalnym schemacie, bez problemu tworzy grubaśne, 500-stronicowe tomy z częstotliwością 1 lub 2 na rok.Całe szczęście jednak, że zagadki kryminalne u Lackberg bywają ciekawe. Tak jest i tym razem.

U wybrzeży Fjalbacki leży mała wysepka Valö, a na niej stoi opuszczony dom. Dawniej mieściła się w niej nieduża, elitarna prywatna szkoła dla chłopców, ale w 1974 r. zamknięto ją - po niewyjaśnionej tragedii, która miała miejsce w Wielkanoc. Policja we Fjalbace otrzymała telefon wzywający ich na wyspę. Kiedy policjanci tam dotarli, w domu dyrektora szkoły znaleźli tylko jego najmłodszą, roczną córeczką. Cała rodzina zniknęła w połowie posiłku. Pokój wyglądał tak, jakby nagle podnieśli się od stołu i wyszli. Nigdy ich nie odnaleziono.

Po 30 latach owa najmłodsza córeczka, wychowana przez rodzinę zastępczą Ebba, wraca na wyspę wraz z mężem. Niedawno spotkała ich tragedia i próbują w nowym miejscu odbudować swoje życie na nowo. Jednak najwyraźniej ktoś, komu nie podoba się ich powrót, postanawia ich zabić... Do akcji wkracza komisarz Patrik Hedström, a po piętach depcze mu jego żona Erika, która ma w planach książkę o tragedii, która wydarzyła się na wyspie.

Jednocześnie poznajemy historię potomkiń pewnej morderczyni z początku XX wieku, zwanej fabrykantką aniołków...

Camilla Lackberg, Fabrykantka aniołków / Änglamakerskan, Czarna Owca 2012
tłum. Inga Sawicka
ss. 496

24 sierpnia 2012

Blaski i cienie podróży w czasie


Wydawnictwo Prószyński i S-ka powinno wydać poradnik na temat tego, jak dobrze ukryć kawał świetnej powieści pod koszmarną okładką. Chociaż w jakim celu je ukrywają, nie mogę pojąć. Gdyby ktoś mi nie wetknął powieści do ręki i nie zmusił do czytania, nawet bym na nią nie spojrzała. To, co "Księga sądu ostatecznego" ma na wierzchu, woła o pomstę do autorki. Na miejscu Connie Willis powiedziałabym projektantowi coś do słuchu. Na pociechę i zachętę okładka angielska (też nie idealna, ale wygląda jakby estetyczniej).

 

Od okładki "Nie licząc psa" też bolą zęby, ale chociaż ma coś wspólnego z treścią, więc wybaczyć łatwiej.

Connie Willis stworzyła kilka powieści o podróżach w czasie, luźno połączonych miejscem akcji i bohaterami. Cykl jest niedługi, liczy 3 tomy*, które można czytać całkowicie niezależnie od siebie. Każda z powieści została nagrodzona - dwie otrzymały zarówno nagrodę Hugo, jak i Nebuli, trzecia "zaledwie" Hugo. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że to jedne z najbardziej prestiżowych nagród dla powieści fantastycznych. O dwóch powieściach mowa w tym wpisie, trzecia - dwutomowa Blackout/All Clear - chyba jeszcze nie została przetłumaczona, ale mam ją w planach w oryginale.

Mamy połowę XXI wieku. Podróże w czasie są jednym z elementów pracy historyków. Centrum podróży mieści się na Uniwersytecie w Oxfordzie, skąd badacze wyruszają na swoje wyprawy. Uparta studentka historii, Kivrin Engle, przekonuje profesorów, by wysłali ją do średniowiecza. Jest doskonale przygotowana, niemniej wyprawa uważana jest za zbyt niebezpieczną, by podejmowała ją młoda dziewczyna. Kirvin stawia na swoim, sieć przenosi ją do XIV wieku - razem z rozbitą karocą, upozowaną na ofiarę napadu rozbójników (bo skąd miałaby się ni stąd, ni zowąd, wziąć w wiosce młoda dziewczyna z wyższej sfery).
I nagle uderza tragedia. Współczesny Oxford  zostaje zaatakowany przez wirus nowej grypy. Zarażona tym samym wirusem Kirvin przez kilka dni znajduje się w stanie delirium. Szczęśliwie trafia pod opiekę dość zamożnej miejscowej rodziny.  Zdrowieje i mogłaby  rozpocząć obserwację obyczajowości. Ale nieszczęścia chodzą parami. W wyniku pomyłki Kirvin została przeniesiona w rok 1348 (zamiast planowany 1320 r.) - w czasy wybuchu w Anglii epidemii Czarnej Śmierci. Grypa w Oxfordzie paraliżuje uniwersytet i uniemożliwia ściągnięcie z powrotem nieszczęsnej studentki. Profesor Dunsworthy rozpoczyna samotny wyścig z czasem, żeby uratować Kirvin.

Od książki dosłownie nie można się oderwać. Walka z czasem i bezlitosne epidemie emocjonują tak, że pochłaniałam powieść z wypiekami na twarzy. Należy jednak być świadomym, że nie jest to tylko ciekawa przygodowa lektura - pochód Czarnej Śmierci pokazany jest z bezlitosną szczerością. Czytelnik i bezradna Kirvin moga tylko patrzeć. Cuda się w tym świecie nie zdarzają.

Kiedy już odpowiednio zdołujemy się "Księgą sądu ostatecznego" możemy sięgnąć dla odprężenia po napisaną w zupełnie innym tonie powieść "Nie licząc psa". Większość z Was pewnie odgaduje po tytule nawiązanie do książki "Trzech panów w łódce, nie licząc psa" Jerome K. Jerome - i bardzo słusznie.

Historyk Ned Henry, specjalista od wieku XX, rozpaczliwie poszukuje strusiej nogi biskupa** - w 1940 roku. Nie robi tego dobrowolnie. To pewna bogata Amerykanka, Lady Schrapnell, herod-baba, która budzi lęk w męskich sercach, opętana wizją odbudowy katedry w Coventry, domaga się odnalezienia i dostarczenia do współczesności (2057 rok) artefaktów, które zostały zniszczone podczas bombardowania świątyni w czasie drugiej wojny światowej. Neda, który wykonał zdecydowanie zbyt dużo skoków w czasie, dopada atak choroby, powiedzmy, czasomocyjnej. Żeby mógł odbyć rekonwalescencję, trzeba ukryć go jednak ukryć. Lady Schrapnell nie przyjmuje wymówek. Ned zostaje więc wysłany w czasy wiktoriańskie. Tam, w towarzystwie młodego studenta Terence'a St. Trewes ląduje na łódce, która spokojnie sunie po Tamizie (brzmi znajomo?). Słońce, woda, relaks - jeśli Ned myśli, że to jego przeznaczenie, to grubo się myli. Płynie w sam środek zamotanej intrygi, obejmującej trzy wieki, a w której istotną rolę odegra rozkapryszona panna w falbankach, kotka imieniem Księżniczka Ardżumand i nieszczęsna strusia noga biskupa.

W przeciwieństwie do ściskającej za gardło "Księgi sądu ostatecznego", "Nie licząc psa" to rodzaj obyczajowej komedii. Nie należy jednak wyłączać szarych komórek, bo dzieje się tu dużo (streszczenie fabuły jest praktycznie niewykonalne), a zawiłe właściwości podróży w czasie i ich wpływu na współczesność niekiedy wręcz ciężko pojąć. Mogę polecić nie tylko wielbicielom fantastyki, ale także czasów wiktoriańskich - a szczególnie powieści Jerome'a.

* Gwoli dokładności - powstało też opowiadanie pt. "Fire Watch".
** Nie, nie zdradzę, co to.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...