31 stycznia 2011

Czarny łabędź, biały łabędź

"Czarny łabędź" to film, który niepokoi, drażni i fascynuje. Od wczoraj nie mogę przestać o nim myśleć i z każdą godziną zachwycam się coraz bardziej. Po tylu pozytywnych recenzjach  miałam mocno wyśrubowane oczekiwania i seans nie do końca je zaspokoił. Bardzo mi się podobało, ale zabrakło mi tego "czegoś", dzięki czemu uznaje się dzieło za genialne. Mimo wszystko dawno już nie obejrzałam filmu, który utkwiłby mi w głowie na tak długo i nie dawał się stamtąd wyrzucić. Zatarta granica między jawą a marą pozwala na reinterpretacje w nieskończoność.

O szczegółach fabuły nie będę pisać, bo informacje łatwo znaleźć - ten film przewija się przez wszystkie blogi. Powiem tylko, że to opowieść o dążeniu do perfekcji, próbach stworzenia przez artystę arcydzieła bez skazy - co jak każde dążenie do nierealistycznego celu jest prostą drogą do szaleństwa. Oraz o tym, że nawet w najbardziej niewinnym białym łabędziu mogą kryć się demony.


Ogromną zaletą filmu jest Natalie Portman. Jej Nina była dla mnie nie do zniesienia, ale taka właśnie miał być. Irytowała swoim wycofaniem i słabością. Jej szef krzyczał do niej "Stop being so fucking weak!" i ja też miałam ochotę tak krzyczeć - przynajmniej do czasu. Potem się okazało, że krzykiem można obudzić potwory...


Natalie Portman zdecydowanie zasłużyła na Oskara. Oprócz niej warte zauważenia są też kreacje Barbary Hershley w roli toksycznej matki Niny i prześlicznej Mily Kunis grającej Lily, konkurentkę Niny. Nie zadowolił mnie Vincent Cassel, chociaż bardzo go lubię. Jego rola wydała mi się zbyt sztampowa, zabrakło jej wyrazistości - wydaje mi się, że jest to bardziej wina scenariusza niż aktora.

Natalie Portman i Vincent Cassel
Mila Kunis
Od siebie dodam jeszcze, że chociaż rozumiem, dlaczego partia Odetty jest marzeniem balerin, to moim ulubionym fragmentem Jeziora łabędziego pozostanie Pas de Quatre, czyli cztery małe "łabądki", które pląsają, kiwając główkami - mogę na to patrzeć przez dobę na okrągło ;)

A tym, którzy nie lubią, jak im się balet śni w nocnych koszmarach, polecam film Center stage - o nieskomplikowanej, ale sympatycznej fabule, z bardzo ładnymi układami baletowymi. Istnieje też druga część: "Center stage" turn it up", ale znacznie słabsza. W każdym razie po obejrzeniu tych dwóch i poprawieniu "łabędziem" mam wrażenie, że sama już potrafiłabym przygotować do tańca nowe baletki. Należy je kompletnie rozpruć, zszyć od nowa, poodrywać co się da, zaorać podeszwy, a potem już tylko walić nimi kwadrans o podłogę, zmoczyć pod kranem i można tańczyć...

25 stycznia 2011

Dziecinnieję

Może nie powinnam się przyznawać. Albo zakamuflować to pod filozoficznym procesem szukania wewnętrznego dziecka. Prawda jest jednak taka, że czuję się przepracowana, przybita nieustanną ciemnością, a w dodatku mojego Lubego wyniosło na inny kontynent i znowu jestem słomianą wdową. Wszystko to razem powoduje chandrę, a stan ten przejawia się u mnie w namiętnym oglądaniu filmów skierowanych do grupy wiekowej co najmniej o połowę młodszej niż ja. Myślicie, że istnieje jakieś wsparcie dla takich przypadków? Miejsce, gdzie mogłabym wstać i odważnie powiedzieć "Jestem Lilybeth, mam prawie 30 lat i regularnie oglądam filmy dla dzieci"?

Nie?
Trudno. W takim razie opowiem o tym Wam.

Wild Child czyli kolejny film o szkole z internatem. Trafiłam na niego przypadkiem, idąc tropem aktorki June Temple (pierwsza z prawej), która ma szczęście do ról pensjonarek - grała w Cracks i Dziewczynach z St. Trinian.


Bohaterka, rozpuszczona amerykańska laleczka Poppy Moore (Emma Roberts), zostaje umieszczona w brytyjskiej szkole z zasadami, co ma nieco ją utemperować. Poppy początkowo marzy o ucieczce, ale powoli zaczyna doceniać swoje nowe otoczenie i odkrywa, że w życiu nie chodzi tylko o nowy błyszczyk i kolejną imprezę.

Prosta bajka, ale bardzo dobrze opowiedziana - ciepła, sympatyczna, wciągająca i wiarygodna. Do tego z mądrym przesłaniem (ale bez zbyt nachalnego amerykańskiego morału, wypowiadanego pod koniec drżącym patetycznym głosem). Wartościowa pozycja dla nastolatek, a przyjemna - dla wszystkich.  Z czystym sercem polecam.

Wild Child: Zbuntowana księżniczka, reż. Nick Moore, Francja, USA, Wielka Brytania 2008.



Ballet shoes to ekranizacja powieści dla dzieci Noel Streatfeild - zawsze chciałam ją przeczytać, a nie miałam okazji, więc jak zauważyłam ekranizację, natychmiast po nią sięgnęłam. Do filmu przyciągnęła mnie też odtwórczyni jednej z głównych ról, czyli Emma Watson - chciałam zobaczyć, jak Hermiona radzi sobie w innych filmach. 


Bardzo jestem teraz ciekawa oryginału, bo film jest urzekający. Akcja toczy się w Londynie lat 30. XX w. Pod opiekę badacza i podróżnika, wielbiciela skamielin, trafia jego mała krewniaczka, Sylvia. Początkowo oporny, opiekun przywiązuje się do dziewczynki. Kiedy ta trochę podrasta, ze swoich podróży przywozi kolejną dziewczynkę, uratowaną gdzieś po drodze. Malutka Pauline otrzymuje nazwisko Fossil, na cześć skamielin. Wkrótce dobrotliwy opiekun przygarnia kolejne sierotki - Rosjankę Petrovę i córeczkę baletnicy - Possy. Sam nie rezygnuje z podróży, więc to Sylvia i jej stara niania muszą dziewczętom matkować. Kiedy badacz nie powraca z kolejnej wyprawy, na Sylvię i trzy "siostry" Fossil spada ciężar utrzymania siebie i wielkiego domu. Pojawiają się sublokatorzy - smutny mężczyzna, emerytowane nauczycielki i nieco już "zużyta" tancerka. Cała gromadka wspiera się nawzajem, a siostry Fossil zyskują szansę na przyszłość - za namową tancerki trafiają bowiem do szkoły tańca i na scenę. 


Film jest naprawdę ładnie nakręcony i dobrze zagrany, bardzo angielski w klimacie. Emma Watson spisała się znakomicie. Co prawda początkowo nie mogłam przestawić się na myślenie o niej per Pauline Fossil, bo przecież wyglądała jak Hermiona :), ale szybko zyskała w moich oczach pełną wiarygodność, jako mała dziewczynka marząca o karierze aktorskiej.

Polski tytuł to "Zaczarowane baletki",  chociaż, co w nich zaczarowanego było - nie wiem :) Film jest całkowicie realistyczny, bez żadnych magicznych wstawek.

Zaczarowane baletki, reż. Sandra Goldbacher, Wielka Brytania 2007

cdn.

24 stycznia 2011

Percy, spadkobierca Harry'ego?



Percy Jackson zdecydowanie zasłużył sobie na oddzielny wpis. Plany miałam inne - chciałam błysnąć jakąś inteligentną analizą rynku literackiego dla młodzieży w epoce postpotterowskiej ;), omawiając kilka pozycji naraz. Jednak ten młody człowiek podbił moje serce i krótka wzmianka na jego temat nie wystarczy, żeby opisać pełną paletę moich wrażeń.




Rick Riordan
Percy Jackson i bogowie olimpijscy
Tom I Złodziej pioruna

Galeria Książki 2010
audiobook, czyta: Marcin Hycnar

Percy Jackson jest przeciętnym chłopcem, ze zwykłymi problemami - ADHD, dysleksja, awantury w szkole, nielubiany ojczym. Pewnego dnia, w trakcie wycieczki do muzeum, całe jego życie staje na głowie. Pani od matematyki zmienia się w koszmarnego stwora, następnie całą klasę Percy'ego ogarnia amnezja, jego najlepszy przyjaciel zaczyna spiskować za jego plecami z jednym z nauczycieli. A to dopiero początek. Później wydarzenia zaczynają pędzić - obóz herosów, kłótnia bogów, wyjaśniona tajemnica pochodzenia Percy'ego i zanim się chłopak obejrzy, znajdzie się w drodze do Hadesu...

Brzmi to trochę chaotycznie, ale to dlatego, że próbuję Was zachęcić, jednocześnie nie zdradzając za wiele z akcji. Ja zabrałam się za słuchanie, nie mając pojęcia, o czym to będzie, i bawiłam się doskonale, więc nie chciałabym i Wam odbierać frajdy.

Przede wszystkim brawa dla autora za ucieczkę od modnych wampirów i upadłych aniołów. Pomysł z bogami olimpijskimi był doskonały - nie dość, że dobrze się sprawdza w książkach przygodowych (jak byłam mała czytywałam mitologię jak baśnie, znałam ją na wyrywki i uważałam, że to świetna książka :)), to jeszcze może podziałać edukacyjnie na odbiorców. Przypuszczam, ze dzieciaki więcej dowiedzą się z tej lektury niż wyniosą ze szkoły. Umieszczenie Olimpu w Ameryce, chociaż wyjaśnione przez Autora, nieco mi zgrzytnęło - to takie typowe podejście "Ameryka jako pępek świata", ale dla dobra akcji, niech już mu będzie. Grunt, że greccy bogowie pozostali sobą - ze wszystkimi wadami i przywarami.

Z minusów - pojawiło się trochę podobieństw do Pottera:  bohater też ma czarne włosy i zielone oczy, jako jedyny nie boi się wymawiać imion bogów, w przygodach towarzyszy mu nieco fajtłapowaty przyjaciel i inteligentna przyjaciółka. Uznajmy to za inspirację. Przy tym wszystkim, świat Percy'ego nie jest tak dopracowany i bogaty w szczegóły jak świat Pottera, ale ostatecznie przeczytałam dopiero 1. tom. 

Nie można natomiast autorowi odmówić lekkiego pióra i umiejętności budowania wciągającej fabuły, przy zachowaniu prawdopodobieństwa psychologicznego (mówimy o psychologii półbogów rzecz jasna ;) ), a także poczucia humorów. Urzekły mnie tytuły rozdziałów, np. "Jak zniknąłem nauczycielkę matematyki" czy "Trzy staruszki robią na drutach skarpety śmierci".


Książka została fantastycznie przeczytana przez Marcina Hycnara, który brawurowo awansował na drugie miejsce wśród moich ulubionych lektorów (na pierwszym króluje Artur Barciś, na trzecie spadła Anna Dereszowska).

Oglądanie filmu zdecydowanie odradzam - recenzja pewne jeszcze się pojawi. Uznaję go za kompletną pomyłkę i postaram się zapomnieć, ze w ogóle powstał.

22 stycznia 2011

And the winner is...

Zgodnie z zapowiedziami odbyło się dziś pourodzinowe losowanie książki Marioliny Venezii "Jestem tu od wieków". Przyznaję, ze nie spodziewałam się tylu zgłoszeń - musiałam wypisać aż 43 losy!


Nad przebiegiem losowania czuwała komisja w składzie -
wyrośnięty królik miniaturka, sztuk 1.


Komisja pilnowała regulaminowego zwijania losów ...


... z przerwami na pieszczoty.


Wszystkie losy zostały regulaminowo zwinięte i przemieszane:


Komisja losująca przystąpiła do pracy:


Zwycięski los został wyciagnięty z paszczy maszyny zanim zniknął na amen (dodam, że paszcza, tfu... maszyna losująca nie była tym uszczęśliwiona):


And the winner is:


Karolina z blogu Książki z mojej półki!

Karolinie gratuluję i bardzo proszę o maila (edytamo@gmail.com)  z adresem,
na który  książka ma zostać wysłana :)

PS. Tak, to co widać na losie to ślady zębów. Przy próbie odebrania losu w użyciu były też pazury, ale tego na blogu nie pokażemy ze względu na drastyczność sceny :D

20 stycznia 2011

A w Szwecji znów mordują

Camilla Lackberg
Ofiara losu / Olycksfageln
tłum. Inga Sawicka
Czarna Owca 2010
ss. 448


Co za naród, no naprawdę. Niby tacy spokojni, zimnokrwiści, a trup się ściele za trupem. Tym razem policjant z Fjällbacki, Patrik Hedström, musi zmagać się aż z dwoma zabójstwami, a na dokładkę - z przygotowaniami do własnego ślubu. 

W wypadku samochodowym ginie kobieta. Pozornie sprawa jest prosta - prowadziła po pijanemu. Pewne ślady sugerują jednak, że ktoś przyczynił się do jej śmierci. Jednocześnie w miasteczku rozpoczyna się realizacja reality show pod nazwą "Fucking Tanum". Biorą w nim udział uczestnicy wcześniejszych edycji rozmaitych "Big brotherów", "Barów", "Amazonek" i innych tego typu programów. Młodzi ludzie z problemami emocjonalnymi i parciem na szkło. Organizatorzy lokują ich małej mieścinie, wysyłają do pracy i filmują każdy krok. Mimo tej inwigilacji jeden z uczestników zostaje znaleziony martwy. Medialny rozgłos tej zbrodni przyćmiewa poprzednie morderstwo, ale Patrik musi poradzić sobie z oboma.

Zauważyłam, ze ta książka zbiera znacznie gorsze recenzje niż poprzednia, jednak mnie czytało się ją naprawdę dobrze. Mimo znacznej objętości zajęła mi tylko jeden dzień. Sporo tu drobnych wątków pobocznych: przygotowania do ślubu Patrika i  Eryki, romans Anny i Dana, prywatne życie Martina Molina, pierwsza miłość komisarza Mellberga, nowa policjantka, losy uczestników "Fucking Tanum". To sprytny zabieg - sprawia, że łatwo zżywam się z bohaterami i ciągnie mnie do poznawania dalszych tomów serii.

Podstawowy minus - błyskawicznie i bez żadnych starań domyśliłam się, kto będzie zabójcą. Możliwe, że przy czwartej z kolei części pisarka zaczyna popadać w jakiś schemat, który ułatwia rozszyfrowanie zagadki. Niemniej doczytałam do końca, zainteresowana tym, jak sobie poradzi policja i jakie okażą się motywy - to taki mały plusik w minusie ;) Pozostałe wady są takie same, jak w poprzednich częściach - autorka wspomina o odnalezionym ważnym dowodzie, dzięki któremu Patrik "wszystko zrozumiał", ale co to jest, wyjaśnia dopiero 20 stron później. Takie sztuczne podbijanie napięcia.

Z tym, że to "najlepsza kryminalna saga po Larssonie" zdecydowanie się nie zgadzam, niemniej zła nie jest. Sympatykom kryminałów skandynawskich polecam.

18 stycznia 2011

Niegrzeczne dziewczynki z St. Trinian's

Oto niespodzianka! Sięgnęłam po dwuczęściową komedię dla nastolatek "Dziewczyny z St. Trinian", oczekując płytkiej rozrywki. (Mam słabość do filmów o pensjach dla dziewcząt, a ze względu na nadmiar pracy intelektualnej ostatnimi czasy ciągnie mnie w kierunku relaksu, który nie przemęcza szarych komórek - aż wstyd się tak publicznie przyznawać, jeszcze ktoś przeczyta). Rozrywkę otrzymałam, nie bardzo głęboką, ale przy okazji dowiedziałam się, że mam do czynienia ze zjawiskiem, które w Anglii ma kilkudziesięcioletnią tradycję. No, to postanowiłam się z Wami podzielić, a co! Nie będę taka samolubna :)


Dziewczęta z pensji St. Trinian nie są wytworem ostatnich lat, wbrew temu, co mi się wydawało. Narodziły się w głowie brytyjskiego rysownika Ronalda Searle'a, który w latach 40. stworzył serię absurdalnych komiksów o niegrzecznych uczennicach z wyjątkowo nieortodoksyjnej szkoły.


Bardzo szybko małe potwory ze szkoły St. Trinians wymknęły się twórcy spod kontroli i opanowały społeczeństwo angielskie niemal jak potteromania.

W 1954 r. powstała pierwsza ekranizacja "The Belles of St. Trinian's", w której podwójną rolę ekscentrycznej dyrektorki szkoły i jej brata zagrał mężczyzna - Alistaire Sim (co stało się tradycją - w ostatniej ekranizacji obie role zagrał Rupert Everett). Za nim poszły kolejne: "Blue Murder at St. Trinian's" (1957), "The Pure Hell of St. Trinian's" (1960), "The Great St. Trinian's Train Robbery" (1966) i "The Wildcats of St. Trinian's" (1980). Nie tracę nadziei, że uda mi się je obejrzeć.


Bardziej współczesne ekranizacje powstały całkiem niedawno - pierwsza część w 2007 r., druga w 2009. Reżyserii podjął się nie byle kto, bo Oliver Parker, który wcześniej ekranizował Szekspira ("Otello") i Oskara Wilde'a ("The importance of being earnest", a całkiem niedawno "Dorian Gray"). Odszedł dość daleko od pierwowzoru, wyraźnie uwspółcześniając treść - fabuła ma niewiele wspólnego z komiksem Searle'a. W jego szkole St. Trinian można spotkać reprezentantki wszystkich młodzieżowych subkultur, od przysłowiowych "blondynek", przez gotyckie wersje emo, po zapaleńców ekologicznych. Rupert Everett grający dyrektorkę szkoły - Camillę Fritton, wyraźnie wzorował się na Camilli Parker-Bowles. Dyrektorka jest zreszta uwikłana w romans z pierwszym mężem Wielkiej Brytanii - nie, nie księciem, ale premierem, granym przez Colina Firtha (ten film musiałam zresztą obejrzeć również dla niego).


Dziewczęta z St. Trinian piją, biją, demolują, kradną, pędzą bimber, który potem sprzedają oraz uczą się radzić sobie w życiu, wykorzystując wszystkie swoje atuty (cielesne też).  Nauczyciele z dyrektorką na czele to zbiór niepoprawnych ekscentryków, którzy bynajmniej nie próbują temperować wychowanek (naiwni nosiciele kaganka oświaty szybko rezygnują z pracy). Kiedy pojawiają się kłopoty, uczennice stają jednak murem za szkołą. W pierwszej części muszą uratować szkołę od bankructwa, w drugiej - pomagają dyrektorce odnaleźć legendarny skarb Frittonów.


Przez film przewijają się młode gwiazdki, w tym Gemma Arterton, która w wydaniu chanelowskim prezentuje się znacznie lepiej niż jako księżniczka Tamina ("Książe Persji") oraz modelka Lily Cole ("Parnassus"). Na pierwszy plan wysuwa się Tallulah Riley (Mary z "Dumy i uprzedzenia"), a epizodycznie pojawia się ponoć Mischa Barton (nie zwróciłam uwagi).



Tych, którzy spodziewają się nieskomplikowanej komedii, uprzedzam, że jest to typowy przykład humoru brytyjskiego - mieszanka absurdu z dosłownością (i niech mi nikt nie mówi, że Monty Python to taki jest wyrafinowany i do dosłowności się nie zniża, bo obcinanie rąk i nóg, a następnie sikanie krwią z ran nie jest mu bynajmniej obce - pod tym względem St. Trinian to szczyt subtelności). Nie każdemu musi się podobać. Ja zostałam pozytywnie zaskoczona. Nie jest to arcydzieło, ale też nie udaje, że ma nim być. Poprawia humor oraz przekonuje, że kobieta może wszystko - posługując się bardzo różnymi sposobami. Piosenka przewodnia, wykonywana przez Girls Aloud, bardzo wpada w ucho (choć to muzycznie nie moja bajka), a tekst przyczepia się na stałe: "we are the best, so screw the rest, we do as we damn well please". Czasem człowiek ma ochotę wypisać sobie coś takiego na koszulce ;)




Uwaga - film jest całkowicie niepedagogiczny. Mnie nie zaszkodzi, ale kto go tam wie, jak wpłynie na młody umysł. Na wszelki wypadek nieletnim nie polecam. Reszcie - na własną odpowiedzialność. Sami wiecie, jaki macie poziom odporności na głupie komedie.

15 stycznia 2011

Rocznicowo oddam książkę

Tak! Jeśli mnie nie myli kalendarz, to właśnie dziś,
15 stycznia 2011 r.,
Jedz, tańcz i czytaj kończy roczek.

Pół roku temu zaliczył co prawda przeprowadzkę z bloxa na bloggera niemniej pozostał tym samym miejscem :)

Bardzo dziękuję wszystkim odwiedzającym, czytającym, obserwatorom jawnym i skrytym oraz przede wszystkim komentatorom, dzięki którym wytrwałam w blogowaniu, mimo że parokrotnie nachodziła mnie chęć zakończenia działalności i powrotu do czytania bezrefleksyjnego i bezrecenzyjnego.

Dla uczczenia urodzin zdecydowałam się wypuścić w świat jedną z moich książek, oddając ją w chętne czytelnicze łapki. 



Do wzięcia książka
"Jestem tu od wieków"
Marioliny Venezii.


Wystarczy w komentarzach wyrazić chęć posiadania.
Jeśli zgłosi się ktoś, kto nie posiada własnego bloga, prosiłabym o podanie adresu mailowego.

Zgłoszenie do piątku do północy. Losowanie w sobotę 22 stycznia.

14 stycznia 2011

Miało być o kryminale

Ale nie będzie, przynajmniej nie dzisiaj. Postaram się zamieścić planowany wpis w weekend.

Wczoraj dowiedziałam się, że zatrzymano mordercę 14-letniej Eweliny, tej o której zaginięciu było ostatnio tak głośno w mediach i której szczątki odkryto w środku lasu. W obliczu takiego koszmaru nie mogę się przemóc, żeby pisać o fikcyjnych zbrodniach, istniejących tylko w wyobraźni pisarza, w dodatku wymyślonych ku uciesze czytelnika.

Optuję za tym, żeby mordercę skazano na powieszenie żywcem za jądra gdzieś w środku lasu, na terenie żerowiska wilków. Chociaż nie wiem, czy to wystarczy dla odpokutowania... Podobno zrozumieć znaczy wybaczyć. Niestety moja umiejętność pojmowania, nie wystarczy do zrozumienia tej zbrodni. Dla niego to była chwila frajdy, dla niej potworna śmierć i stracone całe życie. Mam nadzieję, że jej rodzina znajdzie w sobie siłę,  żeby to przetrwać.

Wybaczcie offtop, ale musiałam dać upust uczuciom, inaczej by mnie rozniosło.

12 stycznia 2011

Przygodowa książka kucharska

Sofia Brandon
Podróżuj, gotuj, bądź zdrowa
The Adventure Cookbook

Świat Książki 2010
s. 208

I znów pozycja o nietrafionym tytule. Rozumiem, że wydawnictwem kierowała chęć wykorzystania szumu wokół "Jedz, módl się, kochaj", ale trochę przegięli - inspiracja jest aż nadto oczywista. Dobrze, że przynajmniej  oryginalny tytuł znalazł się na stronie, chociaż nie w roli głównej.

Książka jest właściwie zbiorem kulinarnych wspomnień  z urozmaiconego życia Autorki, okraszonych przepisami. Pod względem literackim nie powala na kolana, moim zdaniem przydałaby się jej dokładniejsza korekta na etapie oryginalnego wydania. Chaos panujący w tych anegdotach nieco mnie irytował i miałam wrażenie, że życie Sofii Brandon było na tyle ciekawe, że pozwoliłoby na stworzenie znacznie lepszej i spójniejszej historii.

Autorka, z pochodzenia Amerykanka, postanowiła zamieszkać we Włoszech, ponieważ kraj ten kojarzył się jej z totalnym luzem. Okazało się jednak, że praca w korporacji nawet w najpiękniejszym miejscu na ziemi pozostaje taką samą harówką. Po pewnym czasie Sofie zdała sobie sprawę, że jej życie jest całkowicie podporządkowane firmie - kulminacyjny moment nadszedł, kiedy paskudnie złamała rękę. Lekarz zarządził natychmiastową operację, grożąc kalectwem, a ona odmawiała, bo w pracy miała ważne spotkanie. Kiedy dotarło do niej, że priorytety w jej życiu stoją na głowie, postanowiła wszystko zmienić - w bardzo radykalny sposób. Zostawiła pracę i rzuciła się w wir podróży. Między innymi mieszkała w Australii, w totalnej dziczy - na dachu domu gnieździł się pyton, a po każdym spacerze należało dokładnie sprawdzać, czy nie ma się na sobie pijawek. Najbardziej jednak ukochała Prowansję, która nieodłącznie wiąże się z druga poważną zmianą w życiu Sofii - kulinarną. Kiedy okazało się, że lata życia w stresie i wrzucanie w siebie byle jakiego prowiantu dało efekt w postaci poważnych problemów zdrowotnych, Sofia postanowiła całkowicie zmienić swój jadłospis. Zaczęła interesować się tym co zdrowe, a przy tym smaczne - a stąd już tylko krok do kuchni włoskiej, prowansalskiej i tajskiej. Nauczyła się gotować, a w swoich podróżach przestała bezmyślnie gonić za zakupem pamiątek i fotografowaniem się "na tle", a zamiast tego postanowiła poznawać regionalne kuchnie.

Czy to nie brzmi jak kawał dobrej historii? (No, dobra, przyznam się - uwielbiam opowieści z życia typu "rzucił pracę w wielkiej firmie i postanowił odnaleźć siebie", zwłaszcza jeśli wiążą się z jedzeniem, które też uwielbiam, a szczególnie ze zdrowym jedzeniem.) Potencjał nie został jednak wykorzystany, Autorka przeskakuje między krajami i tematami i, szczerze mówiąc, ciężko było mi w tym wszystkim znaleźć myśl przewodnią. Porady dotyczące zdrowia sprowadzają się do "jedz więcej warzyw, używaj ziół i czytaj etykietki", więc są skierowane raczej do ludzi, którzy, podobnie jak Autorka, dopiero uczą się gotować lub zmieniają swój styl życia na zdrowszy. Ci, którzy dłużej interesują się tematem, nie znajdą tu nic odkrywczego. Także informacje o miejscach, które odwiedziła, są bardzo ograniczone. Nie czyta się tego źle, ale oczekiwałam czegoś więcej.

Książka ratuje się jednak w moich oczach przepisami - prostymi, ale bardzo inspirującymi, głównie z rejonu śródziemnomorskiego. Podobnie jak Sofia Brandon należę do SOMOO (Skrajny Odłam Miłośników Oliwy z Oliwek), więc w kuchni odnalazłybyśmy bez wątpienia wspólny język. W dodatku większość jej przepisów jest wegetariańska (kilka zawiera ryby), więc dla mnie szczególnie przydatna. Dzięki temu "Podróżuj, gotuj, bądź zdrowa" znajdzie u mnie na półce stałe miejsce - wśród książek kucharskich.

9 stycznia 2011

Filmowy Nowy Rok - część 3.

To ostatnia część podsumowania filmowego początku roku - zaskakująco zresztą dobrego. Tym razem dwa filmy w jednym wpisie, bo, jak się okazało, oba mają bardzo dużo wspólnego, chociaż nie miałam o tym pojęcia, kiedy wybrałam je do obejrzenia. Oba to filmy jednego aktora - w przypadku Pogrzebanego nawet bardzo dosłownie. W obu niby niewiele się dzieje - więcej w głowie niż na ekranie. Bohaterowie znajdują się w sytuacjach,  z których rozpaczliwie próbują się uwolnić. W obu też wydaje się, że są tylko dwie opcje zakończeń: bohater umrze albo przeżyje. Tymczasem i Cortesowi, i Corbijnowi udało się wybrnąć świetnie z tych pozornych "oczywistości", tworząc zakończenia z naprawdę niezłym podkręceniem.


Pogrzebany / Buried
reż. Rodrigo Cortés,
Francja, Hiszpania, USA 2010.

Bardzo się zastanawiałam przed seansem, jak można nakręcić trzymający w napięciu film, który w całości rozgrywa się w drewnianym pudle zakopanym w ziemi. Otóż można, a żeby się dowiedzieć, jak, wystarczy go obejrzeć :)

Kiedy Paul Conroy (świetny Ryan Reynolds) odzyskuje przytomność, okazuje się, że został zamknięty w trumnie i zakopany pod ziemią. Ma przy sobie tylko kilka akcesoriów, w tym komórkę. Jego przyszłość jest ograniczona zasobem tlenu i trwałością baterii telefonicznej. Nie wiedząc, gdzie dokładnie się znajduje i ile czasu mu pozostało, próbuje sprowadzić pomoc.

Nie zdradzę niczego więcej - ani kim jest Paul, ani gdzie się znajduje (poza tym, że w skrzyni) i dlaczego - bo najlepiej odkrywać to samemu. Przyznam, że historia jeży włos na głowie i poważnie się zastanawiam, jak duża jej część oparta jest na faktach (nie chodzi o samego bohatera czy zakopanie w ziemi, ale o zachowania ludzi i instytucji, w których pomoc Paul ma prawo wierzyć).

Obejrzyjcie koniecznie, jeśli nie cierpicie na klaustrofobię.



Amerykanin / The American
reż. Anton Corbijn, USA 2010

Plakat Amerykanina może wprowadzać w błąd. Sugeruje film bliski produkcjom z agentem 007 -  oto strzelający na prawo i lewo płatny zabójca we Włoszech i piękna kobieta jako jego tło. Tymczasem film jest bardzo statyczny. Więcej w nim milczenia i muzyki niż strzałów i dialogów. Ma bardzo wyraźne ambicje "kina europejskiego" - i chociaż aspiracje twórców chyba nie do końca zostały zrealizowane, to jednak film wyraźnie odstaje od typowych produkcji amerykańskich.

Jack (George Clooney) jest płatnym zabójcą, świetnym w swoim fachu. Kiedy orientuje się, że ktoś wpadł na jego trop, pracodawca wysyła go do małego miasteczka we Włoszech. Tam Jack poznaje księdza Benedetto i wdaje się w romans z prostytutką. Nie potrafi jednak odnaleźć spokoju - w jego zawodzie przeszłość jest bardzo lepka, nie można zostawić jej poza sobą. Jack otrzymuje kolejne zlecenie, po którym chce zacząć nowe życie, jednak ktoś o wrogich zamiarach odnajduje go w tym pozornie oddalonym od świata miejscu.

Nie do końca uszczęśliwił mnie George Clooney w roli Jacka. Bardzo go lubię, ale raczej w rolach z lekkim przymrużeniem oka, typu Ocean 11. Ten film wymagał subtelnej gry twarzą, tymczasem Clooney utrzymywał statyczną maskę i mimo szalenie męskiego wyglądu nie do końca mnie przekonał (w niektórych scenach nieco bardziej, w innych mniej). Chociaż może to właśnie wina ról w jakich widywałam go do tej pory - cały czas oczekiwałam, że się w końcu kpiąco uśmiechnie. Poza tym, jeśli miałabym się jeszcze do czegoś przyczepić, niepokojąca była jednoznaczna sympatia, jaką widz zaczynał odczuwać dla Jacka, który był bądź co bądź bezwzględnym  zabójcą. Wolałabym, by jego postać została zbudowana bardziej wielowymiarowo.

Film jednak polecam, także wielbicielom Włoch. Ja, oglądając, miałam ochotę rzucić wszystko i natychmiast przeprowadzić się do miasteczka, w którym rozgrywa się akcja.


7 stycznia 2011

Uklęknij

Ann-Marie MacDonald
Zapach cedru /
Fall on your knees

Libros 2001
ss.558


To fantastyczna powieść z zupełnie mylącą okładką (tylko morze w tle ma coś wspólnego z treścią) i niezbyt udanym polskim tytułem. Zapach cedru rzeczywiście się w fabule pojawia, ale czy jego znaczenie jest aż tak istotne, żeby znalazł się on na okładce? Oryginalny tytuł: "Fall on your knees", czyli "Uklęknij", aczkolwiek nie najlepiej brzmi po polsku, to jednak bardziej współgra z treścią.
Przed Autorką sama zresztą jestem gotowa uklęknąć za stworzenie powieści, od której nie sposób się oderwać aż do ostatniej strony. Wypełnionej zapachem libańskich potraw i muzyką Harlemu, rodzinnymi tajemnicami i społecznymi przemianami, szumem oceanu, dziecięcym śmiechem, płaczem, krzykiem i grą na pianinie, wyuzdaniem i religijnością graniczącą z obłędem, przemocą i pożądaniem, rasowymi podziałami w mieniącym się wszystkimi odcieniami skóry świecie kanadyjskich imigrantów. Pięknej i strasznej historii życia czerech kobiet, opowiedzianej na przestrzeni pół wieku.

Akcja toczy się w I poł. XX wieku na wyspie Cape Breton w Nowej Szkocji, bardzo blisko Wyspy Księcia Edwarda, jednak atmosfera tego skalistego, pełnego  kopalń węgla miejsca jest odległa o lata świetlne od rodzinnego ciepła Zielonego Wzgórza.

Na początku wieku młody Jakub Piper, pół Szkot pół Irlandczyk, stroiciel fortepianów, poślubia 13-letnią Materię Mahmoud, Libankę, która dla niego ucieka z domu i zostaje wyklęta przez rodzinę. Zauroczenie młodą żoną, zupełnie nie przygotowaną do małżeństwa, szybko się kończy i Jakub wkrótce wszystkie uczucia przelewa na córkę, Katarzynę, utalentowaną wokalnie piękność. Po dłuższym czasie pojawiają się na świecie także dwie siostry Katarzyny: Mercedes i Franciszka, a na samym końcu mała Lilia (ale nie Tamta Lilia, która umarła...). Ich ojciec szybko zostaje znienawidzony przez całą miejscową społeczność. Matka pogrąża się w dewotyzmie, który chroni ją przed ostateczną katastrofa umysłową. Ich małżeństwo to w mieszanina pożądania, nienawiści i pogardy,  nikt nie jest w nim szczęśliwy. W tej atmosferze - pełnej chorych ambicji i sekretów - wychowują się dziewczęta. Do tego w tle toczą się nieustanne zawirowania społeczne - segregacja rasowa, strajki, prohibicja, epidemia hiszpanki, śmierć tysięcy młodych ludzi wysłanych do Europy na Wielką Wojnę.

Muszę przyznać, że zupełnie czegoś innego spodziewałam się po tej książce, czegoś bardziej... amerykańskiego w narracji. Tymczasem otrzymałam istny koktajl magicznego realizmu,  typowego dla pisarzy iberoamerykańskich, soczystej prozy Amerykańskiego Południa i namiętności ujętej w chłodne pozory rodem z Wichrowych Wzgórz. Niesamowity język, misterna intryga, splątana, wielowątkowa fabuła, drażniąca atmosfera niepokoju i świetne kobiece portrety. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić to tylko do niezbadanych wyroków genetyki, pozwalającej na istne wybryki natury pod względem karnacji dzieci w związkach mieszanych.

Lektura obowiązkowa - polecam.


4 stycznia 2011

Filmowy Nowy Rok - część 2.

Soren i Kludd to dwaj bracia. Soren żyje w świecie baśni - uwielbia opowieści ojca o mitycznych wojownikach Ga'Hoole i chciałby zostać jednym z nich. Kludd interesuje się tym, co "tu i teraz", nie lubi bajek i naśmiewa się z brata. Pewnego dnia, kiedy ich świat wywróci się do góry nogami, obydwaj staną przed strasznym wyborem, a jedynym dla nich ratunkiem mogą stać się Strażnicy Ga'Hoole - jeśli istnieją...

Aha, czy wspomniałam, że wszyscy bohaterowie to sowy?


Legendy sowiego królestwa: Strażnicy Ga'Hoole 
Legend of the Guardians: The Owls of Ga'Hoole
reż. Zack Snyder, Australia, USA 2010

Fabuła  nie jest specjalnie skomplikowana ani zbyt oryginalna - mówi, jak niemal wszystkie bajki, o odwiecznej walce dobra ze złem. Ogląda się ją bezboleśnie, a nawet, mimo prostoty - przyznaję bez bicia - z przyjemnością. Tempo akcji jest naprawdę szybkie, wydarzenia biegną bez chwili oddechu - aż się zastanawiałam, jakim sposobem nadążają za tym dzieci, ale może ja się nie znam. Ostatecznie wychowałam się na Reksiu i Misiu Uszatku, a nie na grach komputerowych. Prawdopodobnie dzieci nie będą też miały problemu z brutalnością walk (na metalowe pazury, chociaż odbywa sie bez rozlewu krwi). Styl prowadzenia akcji jest ogólnie dość komiksowy, ale czego można oczekiwać po Zacku Snyderze, reżyserze filmu "300".

Pod względem wizualnym jednak "Legendy..." to prawdziwy majstersztyk - animacja oszałamia urodą, ogląda się to to z otwartymi ustami, a jedyne, co przychodzi do głowy, to mało inteligentne "wow".  Co ja wam zresztą będę pisać, zobaczcie sami:

 


Twórcy mieli pewną manierę spowalniania niektórych ujęć, jakby mówili: "ej, patrzcie, ale nam to ładnie wyszło, nie? widzicie, widzicie, jak mu się piórka ruszają i jak te kropelki lecą, i jak ten ogień lśni, i jak...". Ale co tam, rzeczywiście ładnie im wyszło, więc nawet mi to nie przeszkadzało.


 Dużym dzieciom gorąco polecam.

3 stycznia 2011

Nie lubię opowiadań

No, nic na to nie poradzę, nie lubię i już. Zanim zdążę się zaangażować w treść, one już się kończą. To trochę tak, jakby ktoś otwierał przede mną drzwi, pozwalał za nie zajrzeć, a jak się poczuję zaciekawiona - zatrzaskiwał je bezpowrotnie.

Olga Tokarczuk
Gra na wielu bębenkach
Wydawnictwo Ruta, Wałbrzych 2001
ss. 344


Po opowiadania Tokarczuk sięgnęłam powodowana uwielbieniem dla Autorki. Niechęć do gatunku i sympatia do twórczyni dały taki melanż odczuć, że już sama nie wiem, czy mi się podobało czy nie.

Tom zawiera 19 utworów, z rodzaju, który określiłabym jako obyczajowe dramaty. Najbardziej przydały mi do serca trzy:


"Otwórz oczy, już nie żyjesz" - o czytaniu pewnego niepospolitego kryminału,
"Wyspa" - bo zawsze lubiłam Robinsona Cruzoe, a atmosfera opowiadania jest mu bliska
oraz
"Najbrzydsza kobieta świata" - z nieoczekiwanej perspektywy o fascynującej i przerażającej zarazem Julii Pastranie, tragicznej XIX-wiecznej postaci.

Proza Tokarczuk jest niepodważalnie piękna. Delektowałam się językiem i stylem Autorki, dzięki czemu bezboleśnie przeczytałam cały tom opowiadań, coraz szybciej przewracając kartki. Jak zwykle znalazłam u niej fragmenty, z którymi mogłam się identyfikować:

Jadąc kolejką przez niekończące się przedmieścia, kwartały garaży, podkolorowane smutne blokowiska, powoli zdawałam sobie sprawę, że czuję się szczęśliwa. To był chyba najbardziej naturalny sposób mojego istnienia: nieostra obserwacja z dystansu, nieuczestniczenie w życiu, przyglądanie się tylko jego przejawom, mijanie, rzucanie okiem.

Odkrywam takie perełki i mam ochotę krzyczeć: "To o mnie! To o mnie!". Podobne odczucia miałam dotąd tylko czytając Stachurę. Jeszcze jeden fragment:

Czas stał się bolesny któregoś dnia, gdy w jednym krótkim momencie uświadomiłam sobie nagle, co znaczy "teraz". "Teraz" bowiem znaczy - "już nigdy". "Teraz" znaczy, że to, co jest, właśnie w tym samym momencie być przestaje, obsuwa się jak zmurszały stopień schodów. Jest pojęciem strasznym, porażającym, obnaża całą okrutną prawdę.

Oba cytaty pochodzą z tytułowego opowiadania Gra na wielu bębenkach.

Mimo wszystko jednak opowiadań nadal nie lubię i pewnie już do tej książki nie wrócę, w przeciwieństwie do "Biegunów", których mogłabym czytać co dzień od nowa.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...