27 listopada 2012

Czy Chińczycy jedzą kaczkę po pekińsku?



To właśnie ta książka, o której dwa wpisy temu pisałam, że ją tak dłuuugo czytałam. Ale wina leży tylko po mojej stronie, bo sama lektura świetna i warta polecenia. Nie jestem specjalną fanką kuchni chińskiej, przed lekturą niewiele o niej wiedziałam, ale ogólnie lubię czytać o Dalekim Wschodzie i chyba dlatego po nią sięgnęłam. Słusznie zrobiłam, bo Autorka pod pretekstem omawiania jedzenia zafundowała mi szaleńczą podróż po Państwie Środka, nie tylko geograficzną, ale i w czasie.

Fuchsia Dunlop wyjechała do Chin na stypendium - mające wiele wspólnego z polityką Chin, a zupełnie nic z kuchnią - w czasach, kiedy wjechać do tego kraju wcale nie było łatwo. Szybko jednak znudziła się zajęciami, na które miała uczęszczać. Zafascynowało ja za to chińskie jedzenie - a ponieważ była osobą, która zawsze lubiła gotować, doszła do wniosku, że to jest właśnie to, co chce robić profesjonalnie.  Rzuciła się więc w wir badań organoleptycznych - odwiedzając uliczne stragany, małe knajpki, uznane restauracje i prywatne domy. Co więcej - jako jedyna Europejka i kobieta ukończyła profesjonalną szkołę dla chińskich kucharzy (i od tego czasu nie rozstaje się ze swoim kuchennym tasakiem). Wielokrotnie wracała do Chin, co pozwoliło jej przyjrzeć się intensywnym przemianom, jakim kraj poddał się przez ostatnie lata (choćby wyburzenie wielu starych zabytkowych uliczek i budynków na rzecz nowoczesnej, betonowej infrastruktury). Przemierzyła kraj - może nie wzdłuż i wszerz, bo trudno obejrzeć całe Chiny, zważywszy ich rozmiar - ale prawie. Odwiedziła zarówno Pekin, jak i odległe wioski, w których Europejkę ogląda się jak dziwo. Mogła dzięki temu zaprezentować niesamowitą różnorodność tego ogromnego kraju - trudno tak naprawdę mówić o jednej kuchni chińskiej, bo każda kraina różni się niekiedy drastycznie od drugiej. Chińczycy z Południa nie wezmą do ust pożywienia z Północy i vice versa. Zachód i Wschód to dosłownie przeciwległe bieguny, a pomiędzy jest jeszcze cała masa mniejszości narodowych z własną kuchnią i - przy okazji - kulturą. Zresztą, co tu mówić o krainach i narodach, skoro swoja oryginalną kuchnię ma jedno "miasto", a dokładnie Zakazane Miasto - bo i pałac cesarski odwiedziła Fuchsia, omawiając przy okazji niezwykłą historię jego mieszkańców i ich posiłków.

Autorka wiele miejsca podkreśla rozważaniom na temat różnic kulturowych, które sprawiają, że przysmaki jednego narodu są całkiem niejadalne dla drugiego. W ocenie nie-Azjatów Chińczycy jedzą wszystko. Jeśli chodzi o spożycie mięsa jest to całkowita prawda - żadna część zwierzęcia nie pozostaje zmarnowana. Dość dużo czasu zajęło więc Fuchsii przyzwyczajenie się do smaku i konsystencji fragmentów, które w Europie wędrują prosto do kosza.Osiągnęła stan, w którym jest w stanie z apetytem skonsumować gąsienicę, więc można uznać, że nic co chińskie nie jest jej obce. Także samo przyrządzanie potraw może być dla ludzi spoza Chin szokujące - zwierzęta nie są uznawane za istoty żywe, określa się je mianem "ruszających się przedmiotów", dlatego Chińczycy nie mają oporów przed obdzieraniem ich ze skóry i patroszeniem na żywca - w końcu chodzi o to, żeby "surowiec" był jak najświeższy. Sama Fuchsia po przekroczeniu wszelkich barier kulturowych była w stanie patrzeć na taki proces spokojnie oraz skonsumować każde żywe stworzenie, łącznie z psem i kotem. W epilogu książki przyznaje jednak, że po latach prowadzenia tych doświadczeń, które miały na celu wyprzeć z niej europejskie uprzedzenia, jest coraz bliższa myśli o przejściu na wegetarianizm.

Polecam książkę wszystkim zainteresowanym nie tylko kuchnią, ale i samym krajem i jego kulturą. Niby coś już wiedziałam, coś czytałam, a jednak dopiero dzięki tej lekturze dotarło do mnie, jak ogromny, niezwykły i skomplikowany jest to kraj. Pojęłam, że pojąć go nie sposób...

24 listopada 2012

Twardym trzeba być... Lub puchatym

To mógłby być kolejny skamląco-marudzący mail o tym, że życie jest ciężkie. Mogłabym na przykład opowiedzieć Wam o tym, jak bardzo mój świat obrodził ostatnio w ludzi, Którzy-Wiedzą-Najlepiej. Zwłaszcza wiedzą najlepiej, jak wszyscy inni powinni się zachowywać (bo zachowują się źle i głupio). Zachowanie Nadludzi jest wzorcowe, rzecz jasna - co do tego nie mają żadnych wątpliwości. Błędów nie popełniają. Nigdy. Od robienia błędów są inni (w tej roli np. ja). Samokrytyka na poziomie zerowym, bo o co krytykować siebie, skoro można innych (chyba powinnam tu akurat wziąć z nich przykład i skończyć z samoudręczaniem). Znana z psychologii postawa "Ja jestem OK, Ty jesteś OK" jest dla nich kuriozum - właściwa jest postawa "Ja jestem OK, a wszyscy inni są głupi i się nie znają"...

Zamiast tego jednak, w ten szary listopadowy poranek opowiem Wam o tym, co sprawia, że moje życie jest lepsze. Oto moje trzy puchate Szczęścia:


Najdłużej - bo od 5 lat - jest ze mną królik, zwany Królikiem (choć to dziewczynka, której oficjalnie na imię Nuka). Królik przez większość życia był tłusty, ociężały i godny. Ostatnio przenieśliśmy go na dietę, ze względu na problemy zdrowotne. Rezultat? Królik uwierzył, że jest balonikiem i może unieść się w górę, poszybować nad podłogą i dosięgnąć gwiazd. Czyli wysoko ukrytego żarcia. Ostatnie dokonania:
- dzień po obchodach Halloween dostał się na parapet (!) i skonsumował stojący tam dyniowy lampion oraz część pelargonii. Przesunęliśmy pudło, po którym się wdrapał) w inne miejsce.
- kilka dni później wskoczył na biurko i spożył pół niemłodego już pamiątkowego lizaka w kształcie serca... Odsunęliśmy szafkę, po której przelazł.
- wczoraj odkrył, jak dostać się do suchej kociej karmy (mięsna bo mięsna, ale zawsze karma). Ponieważ już od dawna się do niej dobierał, miska z karmą została ulokowana na niewysokiej szafce - dla kotów żaden problem. Królik wyczaił to i odkrył, że jak dobrze wyceluje, to też da radę... Nie wiemy, gdzie przenieść miskę, cała nadzieja, że po przeprowadzce znajdziemy jakieś dobre miejsce.

Zdjęcie kłamie, Królik jest co prawda wielkim pieszczochem,
ale na kolankach być nie lubi.

Rok w temu w naszym domu zjawiła się Zula, wyżebrana przez Tomka. Jego kolega znalazł cały ślepy miot na progu swojego domu i szukał dla kociaków domów. T. od czasu do czasu podtykał mi filmiki i zdjęcia, mówiąc "zobacz, jakie śliczne" i co miałam zrobić?
Kiedy do nas trafiła, Zula wyglądała mniej więcej tak:


Ponieważ nie zaznała miłości kociej mamy, uznała za swoja mamę mnie i przez rok miała zwyczaj ciamkania opuszka mojego palca, śliniąc się i mrucząc. Ostatnio wyrosła - już nie ciamka, chociaż nadal pakuje się na mnie i mruczy, śliniąc się okrutnie i przebierając łapkami w moich włosach.
Lubi jeść - na ogół konsumuje zawartość swojej miseczki, a potem odsuwa swoja koleżankę i spożywa także jej porcję.
Lubi też wodę. Bardzo długo prowadziła badania w zlewach i umywalkach. Nie przeszkadzało jej to, że woda spływa po niej - po wyjęciu kota spod kranu, można go było wyżąć. Do dziś asystuje mi przy myciu zębów i płukaniu gardła, traktując to jako wyrafinowaną ludzką zabawę.
Najbardziej lubi spać. Jest najmniej kłopotliwym kotem, jakiego znam. Nie rozrabia, nawet nie miauczy, jak ma ochotę, przychodzi się przytulic, jak nie ma - nie zawraca głowy.


Całkowitym jej przeciwieństwem jest Klementyna, która jest z nami od wczesnej wiosny. Klementynkę przygarnęliśmy z domu tymczasowego, jako towarzyszkę dla Zuli - żeby nie czuła się samotna. Wybraliśmy kotka, który lubił inne kotki, bo to było najważniejsze. To, że nie przepadała za ludźmi, nie przeszkadzało nam. Dziewczyny się polubiły, bardzo szybko zaczęły razem bawić i myć wzajemnie, a nawet spać razem w koszyku (choć Zula jest indywidualistka i nie lubi być przygnieciona innym kotem). Jednak po kilku miesiącach oswajania, okazało się, że charakter Klementyny zmienił się o 180 stopni.
Klementyna lubi kotki, a jeszcze bardziej lubi "człowieki".
Potrafi prowadzić dłuuuuugą miauczoną konwersację z dwunożnymi stworami, prezentując całą gamę możliwości swojego gardziołka. I zawsze ma ostatnie słowo.
Wskakuje na kolana i domaga się, żeby ją całować w czółko (na ogół waląc delikwenta 'bykiem").
Mruczy, kiedy tylko się na nią spojrzy, a jak się jeszcze coś do niej powie, to już jest pełnia szczęścia.
Uwielbia bawić się gumkami do włosów - kradnie je na potęgę, a pamięta dobrze, gdzie zwykłam je zostawiać (już się prawie oduczyłam). Ulubiona zabawa to aportowanie - człowiek rzuca, kot przynosi. Pięć godzin z rzędu. Zula patrzy na to na ogół zaspanym okiem z szafki kuchennej i kibicuje ("no, rzucaj jej, rzucaj, bo chcę popatrzeć, jak leci"). Jak człowiek nie rzuca, Klementyna zaczyna miauczeć basem.

Taki właśnie mamy zwierzyniec. A na smutki nie ma to jak ciepłe, mruczące (miauczące, domagające się jedzenia, rzucania zabawek, głaskania, więcej jedzenia i podrap mnie za prawym uszkiem) stworzonko.

21 listopada 2012

Osobliwy dom pani Peregrine

No, to sobie pomarudziłam w poprzednim wpisie, ze mnie żadna książka nie wciąga, a teraz pora to odszczekać. Zaczęłam czytać "Osobliwy dom..." jeszcze przedwczoraj. Wczoraj czytałam w nocy dopóki udało mi się utrzymać oczy otwarte. Skończyłam dziś po śniadaniu.

Nie jest to może absolutny ideał i wzór powieści, ale co z tego. Świetnie się czyta, pomysł jest "osobliwy" i frapujący, a akcja spełnia oczekiwania. Mocną stroną książki jest też jej nastrój. Stary odosobniony dom, skalista walijska wyspa, tajemnice z przeszłości, które powoli wychodzą na jaw... To jeden z niewielu przypadków, kiedy książkę wybrałam po okładce. Znalazłam ją na amerykańskim Amazonie i zafascynowało mnie zdjęcie na okładce (takie samo jak w wydaniu polskim), a w dodatku okazało się, że również treść ilustrowana jest podobnymi fotografiami. Po prostu MUSIAŁAM ją mieć, ale "mienie" nie oznacza czytania, więc powieść odleżała swoje w kątku. Dopiero ostatnio odkryłam, że właśnie ukazał się polski przekład, który reklamowany jest świetnym trailerem i doszłam do wniosku, ze książka zdecydowanie dojrzała do czytania.

Czytałam oryginał i jeśli ktoś lubi czytać po angielsku, to polecam, bardzo przystępny język. Fabuły nie będę Wam streszczać, lepiej obejrzyjcie zwiastun, bo świetnie oddaje klimat i zdradza tylko tyle, ile trzeba:


Miarą jakości książki niech będzie to, że dopiero po przewróceniu ostatniej strony uświadomiłam sobie, że w sumie jest to chyba literatura adresowana do młodzieży... W ogóle śmieszna rzecz zdarzyła się gdzieś w połowie czytania. Autor poprowadził akcję w taki sposób, że nie mogłam się domyślić, jak z tego wybrnie. Wydawało się, że będzie musiał po prostu skończyć w połowie i zawrócić swojego bohatera do domu, pokonanego w starciu z tajemnicą. Kiedy już wiedziałam, co się święci, stwierdziłam "o nie, ja nie lubię takich rozwiązań, to mi się nie będzie podobać...". Po czym nie mogłam się oderwać od czytania. Nadal nie lubię "takich rozwiązań" (nie zdradzę jakich, chyba że na uszko), ale Autor widać lubi i poprowadził akcję tak, że i ja musiałam ją polubić.

Oczywiście, są pewne minusy. Jest to pierwszy tom cyklu - prawdopodobnie, bo dalsze na razie nie powstały (w ogóle jest to powieściowy debiut Autora i jako taki naprawdę udany). Minus za to, bo zostałam porzucona na ostatniej stronie z nierozwiązaną zagadką. A do tego - czy naprawdę autorzy nie są w stanie zmieścić fabuły w jednej książce, czy jest to zagranie czysto marketingowe? Zasadniczo nie mam nic przeciwko cyklom, nawet pisanym dla pieniędzy, może tylko to, że jest ich ostatnio dziwnie dużo i że po świetnym pierwszym tomie poziom kolejnych stacza się po równi pochyłej. Mam jednak nadzieję, że to nie będzie ten przypadek.

O drugim minusie nie napiszę za dużo, żeby nie zdradzać fabuły. Tylko to, że na problemach z czasem wykładają się nawet fizycy kwantowi, więc nic dziwnego, że i teorie Riggsa mają sporo luk. Ale po krótkim namyśle postanowiłam nie analizować ich zbyt głęboko, tylko przyjąć do wiadomości i dalej bawić się dobrze.

W Stanach książka spotkała się z wyjątkowo entuzjastycznym przyjęciem, utrzymując się przez ponad 60 tygodni na liście bestsellerów literatury młodzieżowej. Mimo tego i mimo moich zachwytów nie wszystkim się musi podobać. Na pewno poleciłabym fanom "młodzieżówek" Zafona (chociaż moim zdaniem ta książka jest od nich lepsza) i wszystkich cyklów młodzieżowych, które mieszają rzeczywistość z fantazją.

Osobliwy dom pani Peregrine / Miss Peregrine's Home for Peculiar Children, Ransom Riggs, Media Rodzina 2012

19 listopada 2012

Czas i okoliczności

Życie miało ostatnio zwolnić, ale jakoś nie zwolniło. Prawie mogłabym parafrazować Kukulską i śpiewać "im więcej czasu, tym mniej".  Więcej wolnego (teoretycznie) czasu skutkuje tym, że pojawia się natychmiast jeszcze więcej pilnych zadań do wykonania. No, bo przecież skoro mam tyle czasu, a te rzeczy czekają o dawna, to trzeba się za to zabrać. Poza zaległościami pojawia się cała masa nowych zobowiązań. Rezultat jest taki, że co rano budzę się z rozpaczliwą myślą, co dziś koniecznie muszę. Bardzo męczące to jest na dłuższą metę. Może potrzebuję jeszcze więcej czasu, jakiejś lektury uświadamiającej, że wcale nic nie muszę i magnezu w tabletkach...

Rezultat numer dwa jest taki, że ostatnio zupełnie nie czytam. Bardzo bym chciała, ale:
1) nie mam czasu
2) koncentracja na tekście czytanym jest zerowa (znacie to męczące uczucie, kiedy po przeczytaniu dwóch stron nie macie pojęcia, co się na nich działo?)
3) nie moge sobie jakoś znaleźć odpowiedniej lektury.

Mam pozaczynanych mnóstwo książek i jakoś żadnej nie mogę skończyć. (Jedną mi się w bólach udało, a czytałam ją dłuuuugo i recenzja się niebawem pojawi). Czytam sobie listy Lema i Mrożka, które są fenomenalne i wcale nie chcę, żeby się kończyły, więc w tym przypadku zwlekanie jest uzasadnione. Ale równolegle wiele innych zaczynam i odkładam. Zamierzam kontynuować, ale jakoś nie kontynuuję. Chciałabym, żeby coś mnie porwało od pierwszej strony, żebym nie mogła odłożyć książki, żebym liczyła minuty do tego momentu, kiedy będę mogła wrócić do czytania. Takie książki niestety zdarzają się znienacka i nie wtedy, kiedy byśmy chcieli. Patrzę na moje gigantyczne stosy oczekujące i wiem, że ten zasysacz pewnie gdzieś jest, ale tak na pierwszy rzut oka, to żaden nie rokuje. A na lekturę wymagającą skupienia i cierpliwości, to jakoś teraz nie mam cierpliwości.

W ogóle ostatnio książki przestają mnie cieszyć. Przerażające wyznanie na blogu książkowym, prawda? Byłam sobie w antykwariacie, w którym na półkach stało wiele książek, które chętnie bym przeczytała, np. 'Ludzie księgi' G Brooks. I tak sobie pooglądałam i stwierdziłam, że jak mam przynieść do domu kolejny stos, który zalegnie w kącie i odczeka 5 lat na czytanie, to chyba mi się nie chce. I wyszłam z pustymi rękami. Żadnej radości na myśl, że one będą moje, że będę sobie mogła głaskać po okładkach, ustawiać, przestawiać, wąchać i podziwiać. Przesyt chyba nastąpił.

Zresztą, w związku z czekającą mnie wkrótce przeprowadzką planuję zrobić poważną czystkę w moich zbiorach. Chciałabym zabrać tylko te książki, z którymi nie potrafię się rozstać, no i te nieprzeczytane. Reszta, czyli te "przeczytałam, było miło, i jakoś tak się została na półce", pewnie wylądują na allegro. To nie są łatwe rozstania, no i czasem popełnia się błędy. Przy poprzedniej czystce np. sprzedałam pierwszy tom o Emmie Graham Marthy Grimes i będę musiała go sobie odkupić, bo po przeczytaniu dwóch dalszych doszłam do wniosku, że Emma - mimo młodego wieku - jest osobą, którą chce się mieć blisko. A jej senne amerykańskie miasteczko to też miejsce, do którego chce się wracać. Są też książki, co do których nie mam wątpliwości, że nie oddam za nic w świecie, np. biografia sióstr Bronte i ich powieści. Wielki tom przygód Sherlocka Holmesa. Autobiografie Agathy Christie, Joanny Chmielewskiej, Julii Child. Powieści Jane Austen, oczywiście. Z powieści np. moje ukochane "Kroniki portowe" A. Proulx. Macie też takie książki, których będziecie bronić jak niepodległości? :) Ja np. z Mankellem już mam problem. Bo uwielbiam, ale już czytałam, wiem, jak się skończy, więc nie wiem, czy kiedyś wrócę, no a w razie gdyby mnie przycisnęło, to łatwo w bibliotece znaleźć. O ewentualnej allegrowej wyprzedaży dam znać na blogu.

4 listopada 2012

Ostatni skok lamparta

Ostatnio czuję się jak szczurek biegający w kółku, przebieram łapkami, przebieram, a kółko kręci się coraz to szybciej i czuję, że zaraz będę musiała wyskoczyć. Dla równowagi więc opowiem Wam o książce, która pozwoliła mi się zatrzymać, choć na krótką chwilę.

Giuseppe Tomasi di Lampedusa - nie byle kto, bo książę Palmy i Lampedusy - napisał w życiu jedną powieść. Pech chciał, że wydano ja dopiero rok po jego śmierci, więc nigdy nie dowiedział się, z jakim przyjęciem się spotkała. A uznano ją za arcydzieło i okrzyknięto najważniejszą włoską powieścią współczesną (niektórzy twierdzą, że to w ogóle jedyna prawdziwa włoska powieść) - doczekała się ponad stu wznowień w samych Włoszech, została też przetłumaczona na wiele języków. W 1963 r. (5 lat po pierwszym wydaniu) została zekranizowana przez Luchina Viscontiego, a film z jednej strony jeszcze bardziej rozsławił powieść, ale z drugiej, okrzyknięty również dziełem genialnym - nieco ją przyćmił.



"Il Gattopardo" - wydana po polsku początkowo jako 'Lampart", a ostatnio jako "Gepard" - opowiada o ostatnim wielkim potomku rodu Salina, a rozgrywa w drugiej połowie XIX w. W tle mamy gęsta atmosferę Sycylii oraz przemiany polityczne na niespotykaną skalę (to okres jednoczenia się księstw włoskich w jedno państwo), a na pierwszym planie księcia Fabrizio Salinę, głowę rodu z lampartem w herbie, przedstawiciela czasów, które właśnie nieubłaganie dobiegają końca

Nie będę tu streszczać akcji, zwłaszcza że nie ona była dla mnie najważniejsza. Najbardziej zachwycił mnie klimat powieści, nie wydarzenia. Życie na kartach książki toczy się wolno. Kobiety w szeleszczących sukniach zasiadają do herbaty. Książę spaceruje po ogrodzie. Jest czas, żeby zauważyć, jaka jest pogoda, powąchać dojrzewającą brzoskwinię. W życiu rodziny i w ich ojczyźnie mogą dziać się dramaty, ale ród Salina jest zbyt dystyngowany, żeby drzeć szaty i krzyczeć. Podczas czytania przypominał mi się film, który zachwycił mnie jakiś czas temu, zatytułowany "Jestem miłością", nawiasem mówiąc, też włoskie dzieło i ponoć do "Lamparta" porównywane (kiedy go oglądałam, jeszcze powieści nie znałam, więc niewiele mi to mówiło). Podobieństwo nie polega tylko na tym, że oba mówią o zamożnych rodzinach i o końcu pewnej epoki, ale także na tym doskonałym uchwyceniu każdej chwili, zatrzymaniu w kadrze drobiazgów, na które nie zwraca się uwagi w codziennym pośpiechu - filiżanka herbaty, kropla na szybie, spojrzenie rzucone z ukosa, stłumiona emocja, którą można dostrzec za lekkim skrzywieniem ust (ale kto normalnie ma czas zauważyć?). Bardzo jestem ciekawa ekranizacji Viscontiego, czy podtrzymał w filmie ten sposób narracji, czy skupił się raczej na akcji - np. pojawieniu się w rodzinie pięknej Angeliki, córki dorobkiewicza, dla której dawniej progi pałacu książąt byłyby za wysokie, ale cóż - czasy się zmieniają... Film na pewno obejrzę, a książkę polecam.




Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...