Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dziecko w filmie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dziecko w filmie. Pokaż wszystkie posty

31 maja 2012

Bóg, rodzina i teoria ewolucji

To jeden z najpiękniejszych filmów, jakie obejrzałam w tym roku. Zdaję sobie sprawę, że hasło "film o Karolu Darwinie" może na Was podziałać odstraszająco, ale nie dajcie się zwieść pozorom. Nie ma tu poważnego brodatego pana z portretów snującego opowieść o swojej teorii. Jest zbolały ojciec, który stracił ukochaną córkę, a wraz z nią szczęście rodzinne i wiarę w dobrego Boga.

Nawet jeśli Paul Bettany i jego żona Jennifer Connelly nie przypominają zewnętrznie małżeństwa Darwinów, to zagrali ich fantastycznie. Szczęśliwy związek, obdarzony licznym potomstwem, przeszedł poważny kryzys, kiedy na gruźlicę zmarła ich 10-letnia córeczka Annie. Emma Darwin szukała ukojenia w wierze chrześcijańskiej, Karol się od niej oddalał. Żal, bunt i wyrzuty sumienia doprowadziły go niemal na skraj obłędu.

Film oparty jest na książce Annie's Box, którą napisał praprawnuk Karola Darwina, Randal Keynes. Około roku 2000 odkrył on pudełko z pamiątkami po Annie, zachowanymi przez Karola i Emmę, co zainspirowało go do stworzenia biografii przodka, koncentrującej się głównie na jego relacji z ukochaną córką.*

Darwin. Miłość i ewolucja / Creation, reż. Jon Amiel, Wielka Brytania 2009.

* Za angielską Wikipedią.

Annie Darwin

Z ciekawostek:

Kiedy Emma pobierała się ze swoim kuzynem Charlesem była już właściwie "starą panną", miała 31 lat. Mimo tego para doczekała się licznego potomstwa. W filmie zmniejszono ich liczbę, w rzeczywistości urodziło się im dziesięcioro dzieci, z czego dwoje (Mary i Charles) zmarło we wczesnym dzieciństwie, a Annie w wieku 10 lat.

Emma w młodości pobierała lekcje gry na fortepianie u Fryderyka Chopina.

Zachowało się 60 tomów jej pamiętników, są dostępne TU. Z kolei TUTAJ można znaleźć wspomnienie Karola Darwina o Annie oraz opis reakcji młodszej córki, Henrietty, na śmierć Annie, sporządzony przez Emmę.

Emma Darwin, portret
pędzla George'a Richmonda
z 1840 (ok. rok po ślubie)

Emma Darwin z synem Leonardem
(1853)

17 kwietnia 2012

Ekranizacja idealna?

Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego.

Zawsze twierdziłam, że należy najpierw przeczytać książkę, a potem obejrzeć ekranizację i że niemal zawsze ekranizacja okazuje się słabsza niż pierwowzór. Tym razem też najpierw sięgnęłam po pierwszy tom Pieśni Lodu i Ognia pt. "Gra o tron", którego recenzja była TU. Podobało mi się, ale nie aż tak, jak na to liczyłam. Nawet nie ciągnęło mnie szczególnie do drugiego tomu, a i do serialu umiarkowanie. Chciałam obejrzeć, ale niekoniecznie zaraz-już-natychmiast.

Zabraliśmy się w końcu do pierwszego sezonu razem z T., który książki nie czytał. Serial zajął nam jakieś trzy dni. Zająłby mniej, gdybyśmy mogli poświęcić mu więcej czasu. Zgodnie oszaleliśmy na jego punkcie. Nie uważam przy tym, że jest lepszy niż powieść, jest równie dobry, ale w jakiś dziwny sposób dopiero on pozwolił mi ją docenić. Stanowi idealne uzupełnienie, ilustrację - jest dla mnie integralną częścią tej historii.

Całe szczęście, że zaczął się na HBO drugi sezon, bo pierwszy był stanowczo za krótki - to jego jedyna wada. Poza tym ma same zalety: akcję, plenery, dopracowane szczegóły (zróżnicowany akcent językowy u poszczególnych postaci!) i świetnie dobranych aktorów. No, może Daenerys ze swoją smerfetkową urodą nieszczególnie mi się podoba, ale gra dobrze, a ja po prostu w książce nie przepadałam za tą postacią. Cała reszta jest po prostu idealna - i to zarówno aktorzy pierwszo- jak i drugoplanowi. Cieszę się, że postaci, które upodobałam sobie w książce, tak dobrze wypadły w filmie. W Tyrionie Lannisterze, granym przez Petera Dinklege'a (uwielbiam go za "Dróżnika"), można się zakochać. Khal Drogo o egzotycznej urodzie Jasona Momoa jest w równych proporcjach barbarzyński i pociągający. Musiałabym się rozpływać w zachwytach nad każdym bohaterem - polubiłam nawet Catelyn i Sansę. Podoba mi się to, że nie są dobierani aktorzy zjawiskowo piękni, lecz charakterystyczni - taką urodę cenię znacznie bardziej.

Fabularnie film jest zdumiewająco wierny powieści - rzecz jasna nie znam oryginału na pamięć, czytałam go jakiś czas temu, więc może coś tam obcięto, ale mnie niczego do szczęścia nie brakowało. Historia każdego z bohaterów jest spójna. Poza tym nie oczekuję od twórców, że zilustrują każdy akapit, już z tego wyrosłam. Zdaje mi się tylko, że scen burdelowych pojawiła się nadwyżka - mniej było za to krwawych walk, które w książce od pewnego momentu omijałam, przytłoczona nadmiarem flaków.

Podsumowując - weszłam do gry na całego, zostałam fanką i teraz tylko nie wiem, za co łapać najpierw - drugi sezon czy drugi tom?


Gra o tron / Game of throne, serial TV, 2011

19 marca 2012

Trzy kobiety w czerni

Nie wiem, czemu nazwisko Susan Hill kojarzyło mi się szalenie współcześnie, a to dama jest 70-letnia i z bogatym literackim dorobkiem. Przy okazji nowej ekranizacji jej powieści "Kobieta w czerni" zrobiło się o niej w Polsce nieco głośniej, zwłaszcza że równocześnie z filmem ukazało się polskie tłumaczenie tej powieści (wcześniej chyba niedostępne).

Chociaż horrorów nie czytuję i nie oglądam, to powieści o duchach pod to miano nie podciągam - tzw. powieści gotyckie darzę skrywaną sympatią. Prawda jest jednak taka, że za dużo porządnych powieści o duchach wcale nie ma. Z klasyki czytałam dobrego "Mnicha" Lewisa (chociaż duchów to tam malutko), "W kleszczach lęku" Henry'ego Jamesa - tą dość dawno i słabo ją pamiętam - oraz oczywiście "Opowieści niesamowite" Poe'go, choć przy całej sympatii dla autora nie mogę powiedzieć, żeby specjalnie straszyły. Przede mna jeszcze "Zamczysko w Otranto" Walpole'a i powieści pani Radcliff oraz polskiej przedstawicielki nurtu - Anny Mostowskiej. Powieść Susan Hill także rozgrywa się w XIX-wiecznych realiach, wiec tym chętniej sięgnęłam i po książkę i po obie jej ekranizacje.


Dojrzały mężczyzna, Arthur Kipp, wspomina najstraszniejsze doświadczenie swojego życia, to o którym całe życie próbował zapomnieć. Za młodu, jako początkujący adwokat został wysłany do małego miasteczka Crytin Gifford, żeby uporządkować papiery zmarłej Alice Drablow. Starsza pani żyła w ponurym odosobnieniu, bez krewnych i przyjaciół. Jest dom położony był na bagnach (zdecydowanie nie sprzyjało to utrzymywaniu kontaktów towarzyskich ;) ) - wąska grobla prowadząca przez moczary dostępna była tylko przez część dnia, podczas odpływu. Arthur z zapałem zabiera się do wypełniania obowiązków, jednak szybko dostrzega, że nazwisko Drablow wywołuje wśród mieszkańców miasteczka niechęć, a wzmianka o tajemniczej kobiecie w czerni, którą kilkakrotnie spotyka - panikę. Odizolowany w domostwie pani Drablow, Arthur odkrywa, że nie jest tam wcale sam, a bagna kryją mroczny sekret z przeszłości.

Książkę wydano w 1983 r., pierwsza ekranizacja powstała 6 lat później, w 1989 r., z Adrianem Rawlinsem w roli Arthura (ostatnio grał ojca Harry'ego Pottera w ekranizacji cyklu), a druga właśnie leci w kinach (z Danielem Radcliffem, który wcześniej grał Harry'ego Pottera). Co ciekawe, w powieści i obu ekranizacjach różny jest stan cywilny głównego bohatera, co pociąga za sobą różne zakończenie (z tego względu zaserwowanie sobie wszystkich trzech dzieł, jedno po drugim, wcale nie jest nudne) - w książce jest narzeczonym, w pierwszym filmie - mężem i ojcem dwójki dzieci, w drugim filmie - wdowcem z małym synkiem.

Pierwsza ekranizacja jest dość wierna powieści, chociaż mam wrażenie, ze akcję przeniesiono na nieco późniejszy okres. W powieści czas akcji nie jest dokładnie określony, ale w filmie wyraźnie widać, że są to lata międzywojenne. Dodano parę udziwnień, jak na przykład ówczesny dyktafon, którego w powieści nie było (tylko banalne papiery ;) ). Z nieznanych mi przyczyn zmieniono także nazwiska niektórych postaci. Poza tym jednak atmosfera jest bardzo wierna, raczej melancholijna i niepokojąca niż upiorna i jedyne do czego bym się przyczepiła, to niepotrzebnie rozwleczona końcówka.


Współczesna ekranizacja dodaje już sporo od siebie - znacznie tu więcej duchów i są one bez porównania aktywniejsze. Niektóre wydarzenia, tylko wspomniane w książce jako występujące (żeby nie spoilerować, nie powiem jakie), tu pokazane. Film uczciwie straszy, choć sugeruję, żeby wziąć poprawkę na to, że ja nie oglądam horrorów i przestraszyć mnie łatwo ;) Niby schematy - odludny dom, a coś tam skrzypi, kroki słychać albo głosy - ale na mnie działają świetnie. Do tego stopnia, że pół seansu przesiedziałam z zamkniętymi oczami, zastanawiając się, na co mi to było ;) Plusem tej ekranizacji są niewątpliwie piękne, nastrojowe zdjęcia. Minusem - niestety - Daniel Radcliffe grający główną rolę. Przy całej sympatii dla tego aktora, uważam że był zupełnie niewiarygodny jako wdowiec i ojciec. Jego chłopięca uroda sprawiała, że oczekiwałam, że sam raczej zacznie wołać tatę... Gdyby nie jego filmowy stan cywilny uważałabym jednak, że zagrał bardzo dobrze - lubię go i życzę mu jak najlepiej w dalszej karierze.


Podsumowując -  polecam i książkę, i obie ekranizacje, jeśli lubicie się bać.

10 lutego 2012

Musimy zapomnieć o Kevinie...

... jeśli chcemy mieć kiedyś dzieci.
Przyznam, ze pierwszą myślą po skończoną seansie było: "Żadnych dzieci. Koty. Dużo kotów. Koty są miłe."

"Musimy porozmawiać o Kevinie" to świetny film, poruszający (wręcz poniewierający) i genialnie zagrany (w roli rodziców: Tilda Swinton i John C. Reilly, w roli Kevina (na różnym etapie wiekowym): Rock Duer, Jasper Newell i Ezra Miller). Nakręcony w bardzo niehollywoodzki sposób, oszczędny w dialogach, piękny w obrazach. Poszatkowane, wymieszane chronologicznie scenki dopiero na koniec układają się w przerażającą całość, choć od samego początku dają poczucie narastającego zagrożenia.

Czy to Eva była złą matką? Czy może jej syn był złym człowiekiem - złym w sposób pierwotny, niedający się uzasadnić genami czy dzieciństwem?

Nie będę opowiadać, o czym jest film - trzeba zobaczyć samemu.




Musimy porozmawiać o Kevinie / We Need to Talk About Kevin, reż. Lynne Ramsay, USA 2011

Film powstał na podstawie powieści Lionel Shriver pod tym samym tytułem.

30 sierpnia 2011

Zakurzone kino dla młodych duchem (seans drugi)

Chętnie bym Wam coś napisała o książkach, ale mogę tylko jedno - czytam. Czytam różne rzeczy naraz, np. "Płeć mózgu" do porannej herbatki. Niesamowicie mnie wciągnęła, z pewnością napiszę o niej szerszą notkę, bo to rzecz godna uwagi i rozjaśniająca wiele zawiłości w funkcjonowaniu świata. Na dobranoc usypiamy się z T. czytanym na głos "Triumfem owiec" Swann. Usypiamy się nie dlatego, że nudne, tylko dlatego, że słuchanie książki czytanej na głos działa kojąco. A czytamy o owcach, bo w końcu na zaśnięcie trzeba liczyć owce, a w "Triumfie..." jest co liczyć. Poza tym kończę audiobooka Collinsa "Kamień księżycowy" - ale jest tak wspaniały, że nie wiem, czy chcę skończyć. Spalmy wszystkie kryminały skandynawskie i czytajmy klasykę, naprawdę. (No, dobrze, możemy nie palić. Ale klasykę czytajmy.) A do tego czytam jeszcze "Półksiężyc" Diany Abu Jaber - romans rozgrywający się w środowisku arabskich imigrantów w Ameryce, bardzo piękny, poetycki, tylko że... romans. Nie mogę tej książce nic zarzucić, poza tym, że jest o miłości, a to jest takie, ech, nudne. Zważcie, że to musi być naprawdę świetna książka, skoro mówię, że o miłości nudne, a i tak czytam... A, i jeszcze kończę Zafona "El principe de la niebla". Kończę i puchnę z dumy, że mi się udało (już prawie) przeczytać pierwszą moją książkę po hiszpańsku.
I tak sobie czytam powoli, bez pośpiechu, wyglądając jesieni.

A żeby nie było o niczym, to wspomnę o kilku oglądanych ostatnio filmach - mieszaninie "Zakurzonego kina" i "Literatury na ekrany!", bo to stare ekranizacje jeszcze starszych książek dla młodzieży. A w ogóle to akcja wszystkich filmów rozgrywa się w czasie wakacji, więc uznajcie, ze ten post to taki pean pożegnalny na cześć tych, co to właśnie minęły.

Za "Bułeczkę" obwiniam Kasię.eire, bo to ona przypomniała o książce (Bułeczka Jadwigi Korczakowskiej) i ekranizacji u siebie na blogu. A naprawdę to jestem jej wdzięczna, bo to była rozkoszna podróż sentymentalna. Bardzo udana ekranizacja mimo kilku wprowadzonych w fabule zmian (nieznacznych).

Jeśli ktoś nie czytał: 
Osierocona Bronia, zwana Bułeczką, trafia pod opiekę wujostwa. Przenosi się ze wsi, gdzie była kochana przez wszystkich sąsiadów do miasta (w oryginale chyba była to Jelenia Góra, a w filmie Wrocław). Wujek jest do niej nastawiony bardzo przyjaźnie, ale rzadko bywa w domu, więc Bułeczka sama musi ułożyć sobie stosunki z nową "siostrzyczką" - rozpieszczoną, chorowitą Dziunią i zakochaną w niej gospodynią. Ciocia, mama Dziuni, zajmuje się teatrem i nie mieszka z rodziną. Bronia jest uroczą dziewczynką, ale bardzo roztrzepaną, gadatliwą i jednocześnie wrażliwą. Łatwo pakuje się w tarapaty, więc zanim wszystko się ułoży, sporo się wydarzy.


Sympatyczny, chyba już zapomniany film - bardzo mi się podobał jego nieco melancholijny nastrój i "przydymione" zdjęcia.


"The Parent Trap" powstał na podstawie książki "Mania czy Ania" Ericha Kastnera - chociaż tak naprawdę pozostawiono tylko pomysł, całkowicie przerabiając realia.

Susan i Sharon poznają się na wakacyjnym obozie. Dwie dziewczynki, podobne do siebie jak krople wody, nienawidzą się od pierwszego wejrzenia. Zmuszone do zaprzyjaźnienia się odkrywają, że są bliźniaczkami. Kiedy były małe, skłóceni rodzice podzielili się dziećmi i zerwali ze sobą wszystkie kontakty (prawdopodobnie jedna z bardziej obrzydliwych rzeczy, jakie można zrobić dzieciom, ale film akurat warstwy moralnej nie analizuje). Susan i Sharon decydują się na podstęp. Wykorzystując swoje podobieństwo zamieniają się rolami i ... rodzicami. Co z tego wyniknie?

Uroczy film i słodkie, pastelowe lata 60. Zdecydowanie zachęcam.


Dwadzieścia pięć lat później powstała druga część ("The Parent Trap 2"), z dorosłą już Hayley Mills, grającą obie bliźniaczki. Powstał też w latach 90. remake z małą Lindsay Lohan, również grającą obie role. A siostry Olsen mają na swoim koncie film "Czy to ty, czy to ja" luźno oparty na tej samej historii.


I na koniec kultowy polski serial, będący adaptacją jednej z moich ukochanych książek dzieciństwa "Dziewczyna i chłopak" Hanny Ożogowskiej. Książkę czytałam kilkaset razy, ale serialu w dzieciństwie nie obejrzałam, bo mi się nie podobały liczne zmiany, wprowadzone przez twórców. W sumie nadal mi się nie podobają i w ogóle twierdzę, ze spośród starych polskich seriali ten akurat wypada blado. Niepotrzebne dłużyzny plus nieprawdopodobny szowinizm (Tosia realizuje się głównie przy garach) i tyle. Ale i tak serial wzbudził we mnie ogromną tęsknotę za beztroskimi dziecięcymi wakacjami. Dwa miesiące wolnego, słońce, zabawa. Czy to naprawdę już nigdy nie wróci?

Jeśli ktoś nie czytał (nie czytał? serio? to niech przeczyta):
Tosia i Tomek to rodzeństwo, nie bliźnięta co prawda, ale bardzo do siebie podobne, z różnicą wieku bodajże jednego roku. W wyniku różnych skomplikowanych okoliczności muszą, bez wiedzy rodziców, zamienić się rolami. Tosia przebiera się za Tomka i udaje się na wakacje do leśniczówki - do srogiego wujka i dwóch starszych kuzynów, gdzie w nocy jest ciemno, psy mają wielkie zęby, a w ramach rozrywki łapie się raki ze szczypcami i ogólnie jest strasznie. A Tomek w sukienkach Tosi jedzie do cioci Isi i jej licznych córek (i jednego synka, ale małego, więc się nie liczy), z wizją zabawy lalkami i pomagania w kuchni... Jak im wyjdzie? Śpiewająco. No, prawie...




20 lipca 2011

Najsłodszy film świata

Nie przepadam za dziećmi. Na ulicy oglądam się za każdym psem i kotem, ale niemal nigdy za wózkiem. Nie żywię do nich szczególnej antypatii, po prostu cudze mnie nie interesują, a własnych jeszcze nie mam.

Na francuski dokument "Bebes" nie skusiła mnie wizja małych rączek, nóżek, paluszków i obślinionych mordek, ale aspekt kulturowy. Film opisuje - bez słów - rok z życia czworga dzieci, od urodzenia do pierwszych kroków: Ponijao z Namibii, Mari z Japonii, Hattie ze Stanów i Bayara z Mongolii.

Po filmie chcę mieć natychmiast gromadkę pociech, najlepiej każde z innym kolorem skóry... To o czymś świadczy prawda?

Pod względem kulturowym film jest fascynujący, pod względem wizualnym przepiękny - uczta dla oczu. No a jeśli chodzi o bohaterów - słodki. Słodszy. Najsłodszy.




Poza tym to kopalnia informacji. Okazuje się na przykład, że:
- papier toaletowy jest bardzo smaczny, jeśli się go dostatecznie długo i z przekonaniem mamle;
- kilkumiesięczne dzieci mogą pełzać na golasa po piachu i kamieniach oraz pić wodę z rzeki;
- wszystkie zwierzęta, włączając w to krowy, kozy i koguta, mają więcej cierpliwości do dzieci niż ja;
- można umyć dziecko za pomocą wylizywania albo własnym mlekiem;
- dwulatek jest w stanie zająć się młodszym rodzeństwem.



Bardzo podobały mi się obrazki z Namibii, uświadamiające, że tak naprawdę nie potrzeba niczego, żadnego przedmiotu, żeby wychować dziecko (no, dobra, zależy to nieco od klimatu) oraz z Mongolii, gdzie dziecko mogło swobodnie wypełznąć z jurty na trawę (i prosto pod krowie kopyta), od początku będąc częścią natury. W porównaniu z nimi, małe Hattie z USA i Mari z Tokio wydawały mi się całkiem odizolowane od świata zewnętrznego i pozbawione towarzystwa rówieśników.


 

Polecam bardzo gorąco, nie tylko wielbicielom szkrabów.

Bobasy/Bebes/Babies, reż. Thomas Balmes, Francja 2011.

20 czerwca 2011

ET z Karaibów


Nie będę oszukiwać, że uwielbiam zacisza niszowych kin z ambitnym repertuarem (oraz małym ekranem i płaskim dźwiękiem). Ambitne pozycje chętnie obejrzę we własnym domu, a w kinie bywam, żeby nacieszyć się fantastycznymi zdjęciami na obrazie ostrym jak brzytwa, dźwiękiem dobiegającym ze wszystkich stron i możliwością zanurzenia się w innym świecie. (Chociaż gdyby nie kwestie finansowe, to pewnie wszystko oglądałabym w kinie, gdyż niepoprawną fanką tego przybytku jestem.) 
W związku z tym wielbię multipleksy i zapach popcornu (chociaż nie smak, bo nie lubię słonych rzeczy ) i otwarcie się do tego przyznaję, mimo że to pewnie wstyd ;)
A jakby tego było mało, to jeszcze bezwstydnie oglądam blockbustery ;)

SUPER 8, reż. J.J. Abrams, 2011

Super 8 kusiło po pierwsze intrygującym zwiastunem, po drugie rolą Elle Fanning (sporo już podrośniętą od The Lost Room).

Nie jest to bardzo oryginalne kino, sporo w nim schematów, ale na tyle umiejętnie wykorzystanych, że nie rażą. Do tego ma ogromy urok starych filmów - akcja osadzona jest w latach 70. i klimatem bardzo przypomina ET. Bohaterowie to także grupka dzieciaków żyjących w czasach, kiedy nieodłącznym atrybutem małolata był rower, a nie komputer. Twórcy zgrabnie przeplatają wątki półsieroctwa, konfliktów między przyjaciółmi, pierwszej miłości z poczuciem zagrożenia w obliczu niewyjaśnionego niebezpieczeństwa. Jak to u Amerykanów bywa - mieszają się: akcja, śmiech i wzruszenie.


Ogląda się to na tyle dobrze, że mogę nawet wybaczyć twórcom kilka wyraźnych nieprawdopodobieństw fabularnych (ciężarówka, która czołowo wykoleja pędzący pociąg, a jej kierowca pozostaje w jednym kawałku? no kidding). Mali aktorzy są tak rewelacyjni, że choćby dla nich warto obejrzeć ten film.




Ale o czym film jest, nie powiem Wam - lepiej zobaczcie zwiastun. Twórcy nie zdradzili w nim zbyt wiele i ja też nie będę odbierać Wam przyjemności samodzielnych odkryć :)



PIRACI Z KARAIBÓW: NA NIEZNANYCH WODACH, reż. R. Marshall, 2011

Z kolei o czym jest ten film wiedzą chyba wszyscy.


W czwartej części pirackich przygód nie ma już tandemu Orlando Blooma i Keiry Knightly, być może z korzyścią dla akcji. Jack Sparrow wbrew własnej woli, ale za to w towarzystwie uroczej (z wyglądu, bo jej charakter do najsłodszych nie należy) Angeliki alias Penelopy Cruz, wyprawia się na poszukiwania Fontanny Młodości. Po drodze oczywiście napotka przygód co niemiara oraz paru starych przyjaciół i wielu starych wrogów.


Jestem umiarkowaną fanką serii, za to gorącą fanką Johnny'ego Deppa w roli. Jacka. Bez niego te filmy straciłyby trzy czwarte uroku, natomiast nawet razem z nim są dobre, ale szału nie czynią. Ta część nie odbiega specjalnie jakością od poprzednich - jest ładnie, kolorowo, zabawnie. Ogląda się bezwysiłkowo i jeszcze łatwiej zapomina. 


Mimo że tajniki fabuły zupełnie już pogubiły się w mojej pamięci, to z pewnością na długo zapamiętam - rewelacyjne moim zdaniem - syreny. A dla Jacka Sparrowa wybiorę się pewnie i na kolejne części.


11 czerwca 2011

Hanna Zawodowiec

W którejś recenzji przeczytałam, że Hanna to drugi Leon Zawodowiec i to mnie ostatecznie (po intrygującym trailerze) zmotywowało do obejrzenia filmu. Leona Zawodowca uważam za arcydzieło w każdym szczególe, chociaż normalnie nie jestem wielbicielką filmów o strzelaniu. Dodatkowo świetna obsada przemawiała za tym, że to będzie kino warte obejrzenia.

Oczywiście nabrałam się na chwytliwe porównanie, bo wspólne z "Leonem" są tylko dwie rzeczy: nieletnia bohaterka i sporo zabijania.
Hanna to bardzo dziwny film; bliżej mu do Mission Impossible niż do Leona Zawodowca, ale ma wyraźne ambicje żeby być czymś więcej i tak właśnie go reklamowano. Oprócz młodocianej wytrenowanej zabójczyni, mamy tu jej ojca-byłego agenta z tajemniczą przeszłością oraz wrogą im agentkę z przeszłością jak wyżej. Wszyscy mordują bez głębszej refleksji (i niekiedy bez głębszej konieczności). Na drugim biegunie mamy niekonwencjonalną czteroosobową amerykańską rodzinę podróżująca po świecie minibusem, rodem z kina niskobudżetowego. Filozofujących rodziców, wymalowaną małolatę i jej słodkiego braciszka. Gdzieś pomiędzy tymi bohaterami plasuje się grupa dziwaków (pomocnik agentki, mieszkaniec chatki z Berlina), z okolic braci Coen. W rezultacie wyszedł krzywy patchwork różnych gatunków filmowych, które upchane w jednym filmie co nieco zgrzytają.


W połowie seansu darowałam sobie poszukiwanie głębi i oglądałam już tylko zwykły film akcji, a w tej kategorii jest zupełnie przyzwoity, chociaż bez rewelacji. Tak naprawdę powody przemawiające za obejrzeniem Hanny są dwa: 1. Saoirse Ronan; 2. muzyka. Odtwórczyni głównej roli, mała Briony z Pokuty i ofiara z Nostalgii Anioła, jest po prostu fantastyczna. Ze swoją odrealnioną (również dzięki charakteryzacji) urodą przypomina istotę nie z tego świata. Dzięki niej postać Hanny wydawała się całkiem wiarygodna.


Muzyka odgrywa bardzo ważną rolę w filmie - Hanna, wychowywana bez muzyki, kiedy wreszcie ją odkrywa, jest zauroczona. Podróż przez różne kultury, którą odbywa, pozwala twórcom wpleść w narrację muzykę z zupełnie różnych światów. Sam podkład muzyczny (za który odpowiada The Chemical Brothers) jest doskonale dopasowany do akcji; dopracowane są nawet takie szczegóły, jak chwytliwa melodyjka gwizdana przez jednego z bohaterów.


Zdjęcia są bardzo malownicze - dla mnie aż za bardzo. Forma nie powinna przerastać treści, a w tym przypadku niekiedy piękne ujęcie usiłuje zatuszować kompletną nielogiczność fabularną. Takie: "Ok, ok, to nie ma sensu, ale za to jak cudownie wygląda". Do tego montaż obrazu w postaci krótkich urywanych scen u mnie osobiście skutkował oczopląsem. W sumie, gdyby wyrzucić dialogi, a zostawić tylko zdjęcia i muzykę, wyszedłby z tego naprawdę dobry teledysk.


A o czym to jest? Najlepiej obejrzeć zwiastun, bo film ciężko opowiedzieć. Zaczyna się na śnieżnym pustkowiu, gdzie ojciec wychowuje swoja nastoletnią córkę na wykwalifikowaną zabójczynię. Kiedy jest już gotowa, rozdzielają się - Hanna ma misję do wykonania, po której planują spotkać się w Berlinie, czyli tak z pół świata dalej. Dziewczyna wychowywana na odludziu będzie musiała poradzić sobie nie tylko z czyhającymi na nią agentami służb specjalnych, ale i z pierwszym zetknięciem z cywilizacją.

Na marginesie - jakoś tak się dzieje, że filmy, w których morduje się zwierzęta na ogół nie są arcydziełami. Ten zaczyna się sceną, w której Hanna zabija i patroszy jelenia. To mi powinno było od razu dać do myślenia...

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...