Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kobieta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kobieta. Pokaż wszystkie posty

19 maja 2013

Kim jest starsza pani?

To pytanie zadawała sobie Iris, kiedy zgłosili się do niej pracownicy zamykanego właśnie szpitala psychiatrycznego, pytając, czy nie chce zaopiekować się swoją niemłodą cioteczną babką, panną Euphemią Lennox. Problem w tym, że Iris nigdy nie miała ciotecznej babki. Babkę owszem, miała nawet nadal, ale podobno jedynaczkę, a że babcia Kitty chorowała na Alzheimera, niczego jej nie mogła wyjaśnić.

Z mozolnej rekonstrukcji wydarzeń prowadzonych przez Iris, ze strzępków wspomnień, które pojawiają się i znikają w głowie babki Kitty, z żywo odmalowanych scen z przeszłości, którą nadal żyje Esme, czytelnik poznaje historię kobiety zamkniętej w szpitalu psychiatrycznym przez 60 lat. Dzieciństwo w Indiach (sądzę, że nazwisko Lennox nieprzypadkowo przywodzi na myśl bohaterkę "Tajemniczego ogrodu") oraz młodość w Wielkiej Brytanii - to całe życie Esme "na wolności". Co mogło się wtedy zdarzyć? Choroba, tragedia czy spisek?




Chyba za dużo czytałam już książek opartych na tym motywie - niesprawiedliwego zamykania kobiet w szpitalach psychiatrycznych (taki wygodny sposób pozbycia się niepokornych lub niewygodnych dam dawniej stosowano, a straszne jest tylko to, że wcale nie "aż tak" dawno), żeby się ta powieścią zachwycić. Od razu nasunęło mi się wspomnienie "Tajnego dziennika", podobnego pod każdym względem, fabularnie, ale także w klimacie narracji. Jednak mimo pewnej powtarzalności, czytało mi się ją przyjemnie. Motyw wyeksploatowany, rozwiązania się domyślałam, zaczęłam zapominać treść zaraz po przewróceniu ostatniej strony - ale póki czytałam, sprawiało mi to przyjemność, nie chciałam jej wcale odłożyć, a to chyba wystarczy, żeby lekturę polecić. Nie trzeba przeczytać, ale można, czemu nie. Zajmująca lektura na jeden wieczór.

24 lipca 2012

Literatura na ekrany! - "Emma" Jane Austen

Nie wiem, jak dobrze znane są ekranizacje "Emmy" w Polsce (na pewno ta z Gwyneth Paltrow), ale w Anglii na blogach i forach toczą się spore boje o to, która jest najlepsza. Oczywiście każdy jest przekonany, ze jego wybór jest jedynie słuszny. Tymczasem o gustach się nie dyskutuje i każdy sobie jedną (albo więcej, albo żadną) Emmę wybierze jako tą jedyną. Uwielbiam filmy kostiumowe, jeszcze bardziej ekranizacje XIX-wiecznej literatury, więc wszystkie obejrzałam z zainteresowaniem, ale która spodobała mi się najbardziej, zdradzę na końcu.


"Emma Woodhouse, osóbka przystojna, rozumna i bogata, posiadająca dostatni dom i obdarzona pogodnym usposobieniem, otrzymała, zda się, wszelkie dary, jakie życie ofiarować może; toteż przeżyła na świecie blisko dwadzieścia lat bez większych powodów do zmartwień i niezadowolenia". Młodsza córka zamożnego dżentelmena jest przekonana, że nigdy nie wyjdzie za mąż, bo zbyt lubi życie, jakie wiedzie w domu swego ojca - hipochondryka, ale jakże kochanego. Jest ładna, bystra i bogata, przynależy do najlepszej sfery. Ma dom, wielbiącego ją ojca, zamężną siostrę, gromadkę siostrzeńców, przyjaciół i nic jej więcej nie potrzeba. Jej życie codzienne jest jednak zbyt spokojne, jak dla tak młodej i energicznej osóbki, dlatego panna ubzdurała sobie, że doskonale zna się na ludziach i jest mistrzynią w kojarzeniu par. Na "ofiarę" wybiera pastora Eltona oraz swoją przyjaciółkę, Harriet - dziewczę ładne i naiwne, o nieznanym pochodzeniu (od dzieciństwa ktoś łoży na jej utrzymanie na miejscowej pensji dla dziewcząt i Emma wierzy, że ojciec Harriet jest nie tylko  bogaty, ale i odpowiednio urodzony) . Emma sporo namiesza, zanim uświadomi sobie rozmiar swoich omyłek, ale co ja Wam będę opowiadać... Austen zrobiła to znacznie lepiej.

"Emma" nie jest moją ulubioną powieścią Jane Austen i nie zachwyciła mnie specjalnie, kiedy ją pierwszy raz czytałam. Powrót do lektury po kilku latach okazał się znacznie bardziej udany - już wiem, że nie znajdę tu tej energii i tych emocji, co w "Dumie i uprzedzeniu", więc się ich nie spodziewam. Lubie jednak pospacerować w wolnym rytmie po wiosce Highbury i po ogrodach Hartfield, a nawet poirytować się na Emmę za jej zarozumialstwo wynikłe z młodego wieku, wysokiej pozycji i nieznajomości świata.

Emma z Dianą Fairfax (1960)
Ekranizacji powstało sporo - w latach 1940-1980 było ich sześć. Później nastąpiła 15-letnia przerwa, a od lat 90. Jane Austen znów zaczęła wracać na ekrany. Najstarsza ekranizacja, jaką udało mi się obejrzeć, to serial BBC z 1972 r., dlatego nie opowiem Wam o wcześniejszych. Znalazłam tylko informacje, że były to: "Emma" z 1948 r. z Judy Cambell w roli tytułowej (reż. Michel Barry), "Emma" z 1954 r. z Felicią Montealegre w roli tytułowej, "Emma" z 1957 r. z Sarah Churchill w roli tytułowej  i dwie ekranizacje z 1960 r. - angielska z Dianą Fairfax i amerykańska z Nancy Wickwire.





Emma, reż. John Glenister, miniserial BBC, UK 1972 (240 min, 6 odcinków)

Serial z BBC to właściwie całkiem niezła ekranizacja - zresztą od BBC trudno oczekiwać złej. Scenariusz - mimo kilku zmian w stosunku do oryginału - jest bardzo udany, dzięki czemu film oglądałam z zainteresowaniem (mimo że była to 4.  z oglądanych przeze mnie ekranizacji "Emmy"). Film jest jednak bardzo teatralny i wizualnie dość mocno się zestarzał - ma w końcu te 40 lat. W dodatku dobór głównych aktorów jest dość pechowy i chyba głównie z tego względu serial ten nie ma szans cieszyć się popularnością wśród współczesnych widzów.

Doran Godwin, która gra tytułową bohaterkę, jest - cóż - niedopasowana do obecnych kanonów urody. W ruchu wygląda lepiej niz na zdjęciach, ale kiedy zestawi się ją ze słodziutką jak karmelek Harriet Smith (Debbie Bowe), trudno uwierzyć, by ktokolwiek mógł się szczerze zainteresować Emmą. Charakterek też ma niezbyt pociagający -  nie ma w niej szczerości uczuć, manipuluje innymi raczej z nudów niż dla uszczęśliwienia ich. Pomiata biedną Harriet jak szmacianą lalką. Nie wzbudziła ani krzty mojej sympatii.
 

 Po lewej Emma, po prawej Harriet

Pan Knightley (John Karson) straszliwie mnie irytował - nie dość, że wyglądał na ojca Emmy (aktor miał 45 lat, był więc 7 lat starszy od bohatera, którego grał), to jeszcze właśnie tak się zachowywał. Nieustannie ją strofował i traktował jak głupiutkie dziecko, które trzeba pouczać na każdym kroku. Robił wrażenie obleśnego rozpustnika, który wychowuje młodziutką żonę, raczej z rozsądku niż miłości, a zdecydowanie nie taka była intencja Jane Austen. Ale w rezultacie wyrachowana Emma i przewidujący Knightley byli siebie godni, więc w sumie mogli stworzyć całkiem udany związek :)


Niezbyt spodobał mi się też ojciec Emmy, żywiutki jak młody pasikonik. Skakał to tu, to tam, zamiast przyzwoicie siedzieć w fotelu przy kominku, jak na starego hipochondryka przystało ;). Reszta aktorów była całkiem nieźle obsadzona.

Plus za uroczą staroświecką melodyjkę plumkaną na pianinie w czołówce serialu.


Emma, reż. Diarmuid Lawrence, UK 1996 (107 min.)

Dobra ekranizacja, z jedyną - jak dotąd - ciemnowłosą Emmą. Wierna książce - oczywiście w graniach możliwości, konieczne było przycięcie fabuły, by zmieścić ją w dwóch godzinach. Obejrzałam z przyjemnością, choć nie będzie to moja ulubiona ekranizacja i nie sądzę żebym kiedyś do niej wróciła.

Kate Beckinsale okazała się zaskakująco udana Emmą i moim zdaniem była najlepiej obsadzoną aktorką w tym filmie. Do reszty aktorów nie jestem przekonana - rzecz jasna, wszyscy grali dobrze, ale czegoś mi zabrakło. Po obejrzeniu serialu z 1995 r. na podst. "Dumy i uprzedzenia" nie potrafiłam już wyobrazić sobie Elizabeth Bennet inaczej niż z twarzą grającej ją aktorki. W tym przypadku nic takiego nie nastąpiło, bohaterowie filmu i książki pozostali dla mnie odrębnymi postaciami.

Nie mogłam się przekonać do Marka Stronga w roli Knightleya - to dobry aktor, ale cóż, nie można dogodzić każdemu (w tym wypadku mnie). Cały czas mi się wydawało, że tak powinien wyglądać Robespierre (czasy są zbliżone, w końcu "Emmę" wydano w 1815 r., kilkanaście lat po francuskiej rewolucji, więc może nie ma w tym nic złego, niemniej Robespierre nie wydaje mi się postacią szczególnie romansową ;)). Słodka i całkiem udana była Harriet Smith (Samantha Morton), ale Jane Fairfax (Olivia Williams) miała twarz nie do zapamiętania. Zresztą większość aktorów mogliby podmienić i nie odczułabym z tego powodu najmniejszego żalu.

Emma i Kinghtley
Jane i Frank Churchill


Emma, reż. Douglas McGrath, USA 1996 (121 min.)

Od razu wyznaję, że nie przepadam za tą ekranizacją. Obejrzałam ją po raz pierwszy lata temu, ale wydawała mi się wtedy boleśnie nudna. Teraz zrobiłam sobie powtórkę i również nie wzbudziła we mnie większych emocji.

Gwyneth Paltrow (jaka młodziutka!) bardzo pasuje mi wizualnie do roli Emmy, ale kreowanej przez nią bohaterki nie polubiłam. Irytująca panienka, która uważała się za lepszą i mądrzejszą od wszystkich, pozbawiona wdzięku, który mógłby osłodzić ten charakterek. Nie wiem, czy to wina interpretacji aktorki czy scenariusza.

 Za fatalnie obsadzoną uważam rolę Harriet. Toni Colette ma urodę... specyficzną, a Harriet miała być wdzięcznym dziewczątkiem. W dodatku charakterologicznie z milutkiej naiwnej panienki zrobiła przygłupią dziewuchę i naprawdę nie sposób pojąć, jak Emma mogła znieść dobrowolnie jej towarzystwo. Pełna rezerwy Jane Fairfax w wykonaniu Polly Walker także mnie nie zachwyciła. Wyglądała jakby nie tyle chciała trzymać innych na dystans (z ukrytych pobudek), co jakby gardziła całym towarzystwem i nie zamierzała się z nim pospolitować. Za to bardzo podobał mi się Jeremy Northam w roli Knightleya - był akurat w sam raz dojrzały, w sam raz przystojny i w sam raz sympatyczny - ale nie wystarczył bym nabrała sympatii do filmu.

Na plus należy Amerykanom policzyć, że ich ekranizacja jest wizualnie bardzo ładna. Stroje są zachwycające - w przeciwieństwie do grzybopodobnych czepków Kate Beckinsale.

Emma i Kinghtley
Jane Fairfax i Frank Churchill
(Czy Jane nie wygląda,
jakby mogła złapać Franka za kudły
i zawlec za sobą do domu?)


Emma, reż. Jim O'Hanlon, miniserial BBC, UK 2009 (240 min, 4 odcinki)

Teraz wreszcie będę się zachwycać. Romola Garai dała swojej Emmie ogromny urok osobisty. Aktorka, na zdjęciach piękna jak aniołek, zmienia się w ruchu. Jej twarz jest pełna ekspresji, mimika przebogata (aż do przesady), z jej twarzy można odczytać każdą emocję. Łatwo ją polubić, nawet jeśli ma się ochotę prać ją po głowie za zabawę ludźmi jak lalkami. Jako jedyna odtwórczyni tej roli Garai ożywiła swoją bohaterkę. Wreszcie mogłam zrozumieć, dlaczego Knightley się w niej zakochał...

Cudowna jest też Harriet, śliczna, ale niezbyt bystra - Louise Dylan idealnie pasuje do roli. Miła, uczciwa, naiwna - dobra dziewczyna, o pechowym pochodzeniu, łatwo poddająca się przewodnictwu "ważniejszej" przyjaciółki. Świetny Michael Gambon jako ojciec Emmy, jakby żywcem wyjęty z kart powieści. Zresztą - uważam każdą rolę za doskonale obsadzoną, musiałabym tu wymienić wszystkich aktorów.

Początkowo rozczarował mnie George Knightley - był dobrze zagrany, wiarygodny jako postać, widać było chemię między nim a Emmą, ale jednak był zupełnie inny niż w książce. Była to celowa decyzja twórców - pewne uwspółcześnienie tego romansu*. Dlatego nie mamy już płochej nastolatki i dojrzałego, poważnego dżentelmena, który wychowuje sobie przyszłą żonę, tylko parę przyjaciół. Dzieli ich co prawda spora różnica wieku, ale łączy wieloletnia bliska znajomość oraz bardzo młody sposób bycia Knightleya (przy jednoczesnej większej rozwadze i wiedzy życiowej niż jego uroczej przyjaciółki). Miało to swoje plusy, choć ta zażyłość między nimi, ich swobodne zachowania, nieco mi zgrzytały w kontekście początku XIX wieku. Grający Knightleya Jonny Lee Miller miał jednak tyle uroku, że nie tylko mu wszystko wybaczyłam, ale pod koniec prawie sama się w nim zakochałam.

Wielki plus za uroczą scenę balu. Tańczący wyglądają jakby naprawdę świetnie się bawili, a nie tylko odtwarzali układ choreograficzny. Scena, w której Knightley  pomaga Harriet - bezcenna. Drugi plas za fantastyczną czołówkę - złotawe wzory na szkarłatnym tle przypominały XIX-wieczna tkaninę, a muzyka obiecywała kolejny fantastyczny odcinek.

Scenariusz serialu napisała  Sandy Welch (autorka scenariusza do ekranizacji "Jane Eyre" - miniserialu z 2006 r.), więc wcale się nie dziwię, że wyszedł doskonale. Muszę jednak przyznać, że niektóre sceny i dialogi były niemal identyczne z ekranizacją z Kate Beckinsale. Zaczęłam wręcz szukać powiązań między tymi filmami, ale wersja z 1996 r. ma innego scenarzystę, więc już sama nie wiem, czy autorzy serialu "ściągali" z filmu, czy po prostu oba są aż tak wierne książce.

*W ciekawym dokumencie o kręceniu serialu twórcy przyznają, ze chcieli nakręcić "Emmę" dla współczesnego odbiorcy, stąd odeszli nieco od konwencji, co widać np. w wyraźnej gestykulacji bohaterów i mowie ich ciała (czytaj - aktorzy nie są tak sztywni, jak w pozostałych ekranizacjach). W moim odczuciu ta wzmożona gra mimiką sprawdziła się w przypadku "Emmy" doskonale.

Piknik na Box Hill


 ***************************

Kolejny raz sprawdziła się zasada, że nie da się zrobić naprawdę dobrej ekranizacji w postaci filmu - wymagane jest kilka odcinków, żeby uwypuklić wszystkie te cudowne detale, składające się na urok powieści. "Emma" z Romolą Garai trafia na półkę moich kostiumowo-ekranizacyjnych ulubieńców obok "Dumy i uprzedzenia" z 1995 r., "Jane Eyre" z 2006 r. i "Tajemnic domu na wzgórzu" z 1996 r.

10 czerwca 2012

Z wizytą u Sienkiewicza. Cztery Marie.

Pierwszą mu odebrano.
Druga umarła.
Trzecia go porzuciła.
Czwarta go przeżyła.

Przedziwne życie uczuciowe miał Sienkiewicz. Cztery razy Amor połączył go z kobietą o imieniu Maria. Ponieważ z trzema z nich był żonaty, śmiano się, że w ten sposób powrócił do swojej ulubionej formy literackiej - trylogii. Śmiać się jednak nie wypada, bo słynny pisarz przeżył na tym polu sporo dramatów.

Pierwsza była delikatna panienka, lat 19 - Maria Keller, zwana Milą. Młodzi byli zaręczeni, szykowano ślub, ale przyszłych teściów doszły słuchy o częstych wizytach pisarza w domu Heleny Modrzejewskiej. Podejrzewano romans z aktorką, trudno powiedzieć, czy słusznie. Ojciec narzeczonej zmusił córkę do zerwania zaręczyn, co oboje młodych wpędziło w depresję. Maria nigdy nie wyszła za mąż.








Dopiero 5 lat później Henry oświadczył się kolejnej kobiecie - Marii Szetkiewiczównej - ale nie od razu został przyjęty. Po kolejnych 2 latach odbył się ich ślub. Przeżyli wspólnie cztery wspaniale lata, kochali się do końca, który nastąpił zbyt szybko. Maria zmarła na gruźlicę. Pozostawiła Henrykowi dwoje dzieci.







Po siedmiu latach 46-letni wdowiec wpakował się w aferę sercową, która długo potem bawiła arystokracje na salonach. Pewna zaradna dama, Helena Wołodkowicz, podsunęła mu swoja młodziutką, 18-letnią przybraną córkę, Marię Romanowską. Marynuszka była zdaje się w tym romansie dość bierna, a pierwsze skrzypce grała jej matka. Sienkiewicz początkowo się bronił, twierdząc, że jest za stary na męża młodej dziewczyny, ale w końcu uległ i po roku nastąpił ślub. Małżeństwo przetrwało około 6 tygodni. Żona opuściła męża w trakcie podróży poślubnej. Dlaczego odeszła i czemu właściwie go poślubiła nie wiadomo - tej informacji nie udało się zdobyć nawet synowi Marynuszki (z drugiego małżeństwa, też zresztą niedługiego). Skandal w każdym razie był ogromny. "Podczas podróży poślubnej Sienkiewicz tak przestraszył albo, co gorsza, nie przestraszył niewinnej panienki, że ta zwiała mu wprost w objęcia zdumionej matki" (to relacja Magdaleny Samozwaniec).


W wieku 58 lat wreszcie Henrykowi się poszczęściło. Poślubił swą cioteczną siostrzenicę, 42-letnią Marię Babską, którą nazywał Markiem. Ślub odbył się w tajemnicy, tylko w gronie najbliższych. Chyba Henryk zraził się do hucznych fet po ośmieszającej historii z Romanówną. Od przyjaciół otrzymał życzenia takiej treści:  "Obyś był taki męski jak ona babska".

Tak naprawdę miał szansę stworzyć z nią udany związek 15 lat wcześniej. Panna Maria bowiem oświadczyła się wujowi i nawet została przyjęta, ale zaręczyny zerwano. Być może było dla Henryka zbyt wcześnie po śmierci pierwszej żony. Mówi się jednak, że wina leżała po stronie szwagierki Henryka, siostry jego pierwszej żony, która w domu Sienkiewicza miała ogromne wpływy, dbając o wychowanie jego dzieci. Tak czy inaczej, w 1904 r. związek wreszcie stał się faktem i państwo Sienkiewiczowie przeżyli wspólnie 12 szczęśliwych lat, aż do śmierci pisarza.


Jeśli mamy być skrupulatni, to była także piąta Maria - Radziejewska, trzydzieści lat młodsza od pisarza dziennikarka. Romans roku 1899 trwał jednak krótko, wymienili ze sobą kilkanaście listów, na ostatnie Henryk nie odpowiedział. Ponoć z zachowanego pamiętnika Marii wynika, że była w nim naprawdę zakochana.








Ten wpis to pokłosie mojego weekendowo-urodzinowego wyjazdu w Góry Świętokrzyskie, przy okazji którego odwiedziłam dworek Sienkiewicza w Oblęgorku. To urocze miejsce pisarz otrzymał w prezencie od polskiego społeczeństwa jako wyraz uznania za zasługi na polu literatury. Wielu przypina obecnie Sienkiewiczowi łatkę pisarza klasy B, zapominając jak niezwykle ważną postacią był dla swoich współczesnych rodaków. Wystarczy zerknąć do dworkowych wnętrz, żeby uświadomić sobie, że był prawdziwym "celebrytą" swoich czasów. Ściany, półki i biurka uginają się od prezentów nadsyłanych mu ze wszystkich stron, także spoza granic Polski. Od rycin i obrazów z ilustracjami do jego powieści, przez pamiątkowe rzeźby (na jednej jest nawet sam Sienkiewicz w złotym wieńcu laurowym) po drewnianą malowaną skrzynię wypełnioną pierwotnie głowami cukru i z życzeniami, by jego życie zawsze było słodkie. Ale otrzymywał nie tylko takie "drobiazgi" - od nieznajomego, który podpisał się jako Pan Wołodyjowski, dostał kilkanaście tysięcy rubli. Odmówił przyjęcia, a ostatecznie przeznaczył je na fundusz pomocy. Odmówił także przyjęcia pewnej posiadłości od wielbiciela swoich powieści, który zapisał mu ją kosztem własnych dzieci.

Dworek od frontu

Zwiedzanie Oblęgorka gorąco polecam - nie dość, że miejsce piękne i zadbane, wstęp niedrogi, a pracownicy mili, to jeszcze każdy zwiedzający otrzymuje audioprzewodnik. Ten rzadko spotykany w polskich muzeach gadżet zdecydowanie poprawia jakość zwiedzania. Wyszłam ze świadomością, że rzeczywiście czegoś się dowiedziałam, a nie tylko pogapiłam na ładne przedmioty :)

I od strony ogrodu

20 maja 2012

Opowieść o perskich dywanach

Najpierw nie było, a potem było. Przed Bogiem nie było nikogo.

Anita Amirrezvani
Krew Kwiatów
The Blood Of Flowers, tłum. Jarosław Skowroński
Wyd. Cyklady 2007
ss. 440














Od tych słów zaczynają się perskie opowieści, to odpowiednik naszego "dawno dawno temu".

Lata 20. XVII w., kometa widoczna nad Iranem zwiastuje ponure wydarzenia. Wyraźne piętno odciśnie na życiu 14-letniej bohaterki. To miał być jej szczęśliwy rok, rodzice planowali wydać ją za mąż. Niestety - ojciec ginie tragicznie, ona i matka zostają bez  środków do życia i muszą przenieść się z rodzinnej wsi do wielkiego, hałaśliwego i całkiem obcego miasta, Isfahanu, pod opiekę nieznanego stryja i jego niezbyt przyjaznej żony. Bez ojca, zmuszona do upokarzającego, tymczasowego kontraktu małżeńskiego, nasza bohaterka odkrywa powoli, że własne szczęście zależy od niej samej. Zanim (jeśli w ogóle) je osiągnie zmuszona będzie jednak przeżyć wiele...

Rzadko się zdarza, żebym dobierała lektury po okładce, ale ta urzekła mnie kolorystyką (chociaż mój biblioteczny egzemplarz miał całkiem wytarte literki). Zresztą lubię opowieści z Bliskiego Wschodu, pachnące kawą i dymem z nargili, przeplatane tymi przedziwnymi wschodnimi baśniami, w których mnożą się nieprawdopodobieństwa, a nie sposób dopatrzeć się morału. "Krew kwiatów" wpasowuje się w ten schemat doskonale - historia głównej bohaterki uzupełniana jest legendami opowiadanymi przez jej matkę (z wyjątkiem dwóch wymyślonych przez pisarkę, reszta legend jest autentyczna), a zamiast nargili mamy - równie egzotyczne - perskie dywany. Bohaterka - celowo bezimienna* - ma dar umiejętnego tkania jedwabnych dywanów, z których wyplatania słynął Isfahan. Ten talent, który ma szansę rozwijać pod okiem stryja, mistrza w tej dziedzinie, stanie się jej błogosławieństwem.

O sztuce wyplatania perskich dywanów dowiedziałam się z tej powieści całkiem sporo. O XVII-wiecznym Iranie tez co nieco - książka powstawała przez 9 lat, a autorka starannie przeszukiwała źródła, więc wierzę, że odmalowała wiernie tamte czasy. Moja wiedza nie pozwala mi tego zweryfikować. Sama historia była zajmująca i wytrwale kibicowałam bohaterce. Mimo wszystko jednak, nie potrafię się tą powieścią zachwycić. Niby wszystko było w porządku, brak wyraźnych wad. Jednak cala historia zlewa mi się w jedno z wieloma podobnymi, mówiącymi o ciężkim losie kobiety w kulturze islamu. Bohaterka co prawda nieco inna, bo walczy o własny los (wydawała mi się zresztą w tym zbyt współczesna), ale nie z tych, które głęboko zapadają w serce czytelnika. Podejrzewam, że za tydzień nie będę już pamiętać tej książki.

Podsumowując, polecam zainteresowanym tematem. Ładna lektura, ale nie obowiązkowa.

* Autorka nie podała imienia bohaterki w hołdzie anonimowym mistrzom sztuki tkania dywanów. Dywany przeżyły swoich twórców. Tylko najwięksi otrzymywali od szacha pozwolenie na wplecenie swojego miana w tkane dzieła.

4 kwietnia 2012

Królewna Śmieszka


Obrodziło nam w tym roku w kinach Śnieżkami. Czekam z utęsknieniem na wersję na poważnie "Snow White and the Huntsman" z Charlize Theron w roli macochy (premiera bodajże w dzień dziecka, chociaż po trailerze sądząc nie jest to najbardziej prodziecięcy film w historii). Tymczasem miałam okazję obejrzeć wersję komediową z Julią Roberts "Mirror mirror" (po polsku nudny tytuł "Królewna Śnieżka" zamiast "Lustereczko, lustereczko"). Ten dla odmiany nadawał się doskonale dla młodego widza - ale i dla starego był w sam raz :) Zresztą na seansie z napisami* o 20.30 szczęśliwie dzieci się nie uświadczy.

Bardzo sympatyczna komedia, ze świetnie dobranymi aktorami, ładna wizualnie i co najważniejsze - śmieszna. Do tego żarty były z poziomu POWYŻEJ pasa, co ostatnio zdarza się dziwnie rzadko. Nie jest to może śmiech do bólu brzucha i łez w oczach, ale widz (w tej roli ja) wychodzi z seansu w dobrym humorze, nucąc finałową piosenkę :)



Prześliczna Lily Collins w roli Śnieżki była doskonała - gdyby Disney ją znał, tak by ją właśnie narysował. Do tego Armie Hammer, czyli bliźniak Winklevoss z "Social Network" o upojnym głosie jako Książę i najlepszych siedmiu krasnali, jakich kiedykolwiek widziałam (w kinie, oczywiście ;) ). A i tak, moim zdaniem, show skradła Julie Roberts jako macocha - bardzo lubię tę aktorkę i jej zaraźliwy śmiech.

Reżyserem filmu jest Tarsem Singh, twórca cudownego "The Fall". Polecam.


* Stanowczo odmawiam oglądania filmów z dubbingiem. Podkładanie głosu pod Julię Roberts albo Hammera to zbrodnia, a do tego polski zwiastun miał w sobie jakieś 20% dowcipu oryginału.

12 marca 2012

Edukacja Helenki

Słyszałam o dydaktyzmie Zofii Urbanowskiej, oglądałam romansową okładkę z serduszkiem (ohydną, swoją drogą) i byłam pełna jak najgorszych przeczuć co do lektury. Tymczasem "Księżniczka" okazała się przemiłą niespodzianką. W swoich czasach zresztą była "bestsellerem" i nawet przetłumaczono ją na język francuski. Chętnie czytałabym więcej takich polskich perełek. Jane Austen i siostry Bronte wielkimi są, ale na Anglii świat się nie kończy, a polskie panienki XIX-wieczne też miewały ciekawe żywota ;)

Zofia Urbanowska
Księżniczka 
1886

Bohaterka książki, siedemnastoletnia Helenka, wychowywała się w bogatym domu. Śliczna jak obrazek dziewczyna ma dobre serce, ale przyzwyczajona jest do zbytków i zaspokajania zachcianek. Jej matka to wzór arystokratki, kobieta, której ulubionym zajęciem jest siedzenie w pozie omdlałej na szezlongu, a w swej córce wytrwale pielęgnuje ów uroczy "rys słabości", który jej zdaniem jest główną ozdobą dziewczyny. Ojciec to człowiek dobry, ale niepotrafiący gospodarować pieniędzmi, których zawsze miał pod dostatkiem. Dobre serce i nieumiejętność odmowy wpędzają go w końcu w poważne długi. Rodzina staje na skraju bankructwa.

Helenka, dotąd żyjąca głównie myślą o balach, na których właśnie zaczęła bywać, staje nagle w obliczu nieuniknionej nędzy. Matka ma dwie białe, delikatne i lewe rączki, ojciec jest stary i schorowany, a ratunku szuka w modlitwie. Helenka musi zakasać swoje muślinowe rękawki i wziąć się do pracy.

Jako "panna sklepowa" trafia do firmy ogrodniczej i domu rodziny Radliczów. Dom ten w niczym nie przypomina jej własnego. Rodzina nazywana jest przez Helenkę szyderczo "kwakrami" - ze względu na skromny i prosty styl życia. Powoli jednak rozpieszczona panienka dostrzega pielęgnowane przez Radliczów wartości i rozpoczyna długi a zwłaszcza nader bolesny proces wewnętrznej przemiany.

Obawiałam się ciężkiego przypadku romansu, ale wątek miłosny występuje tu na bardzo dalekim planie. Główną rolę odgrywa przemiana bohaterki oraz zmagania z ciężką sytuacją finansową. Walka Helenki o uratowanie rodziców przed bankructwem naprawdę wciąga. W dodatku historia pracy bohaterki nad własnym charakterem jest psychologicznie prawdziwa - żadne tam hop siup, tylko pot, łzy i wewnętrzny bunt. Poza samą fabułą powieść jest po prostu ciekawym obrazkiem obyczajowym Polski okresu rozbiorów, a także stosunków polsko-niemieckich. W dodatku to zdecydowanie pozytywistyczno-feministyczne dzieło, podkreślające rolę kobiet w społeczeństwie, a także konieczność kształcenia tychże w czymś więcej niż śpiew i haft. Książka Urbanowskiej niewątpliwie ma pełnić rolę edukacyjną, zresztą została napisana na konkurs "Tygodnika Ilustrowanego" na powieść ukazującą obraz i wzór "dojrzałej kobiety, a kobieta przedstawiona być miała na polu właściwego jej działania w rodzinie lub poza jej obrębem". Abstrahując jednak od nauk płynących z lektury, sama fabuła jest wyjątkowo wciągająca, styl uroczy, a przekazywane nauki niezmiennie aktualne.

Zachęcam gorąco i samej sobie życzę podobnych literackich odkryć.

A na koniec minimalistyczny cytacik:

"Wzrosłaś w atmosferze zbytku i nie masz pojęcia o poprzestawaniu na małym - a jednakże ono czyni ludzi szczęśliwszymi, bo im daje większą swobodę. Człowiek, nie mogący się obejść bez wielu rzeczy, staje się rzeczywiście ich niewolnikiem. Im więcej potrzeb, tym większa niewola." (s. 39)

Recenzja ukazała się także na blogu "Klasyka Młodego Czytelnika", ale jest to dobra lektura dla ludzi w każdym wieku.

17 stycznia 2012

Sanditon

To już ostatnia z nieukończonych powieści Jane Austen. Tym razem pisarka nie porzuciła prac z własnej woli - przerwała je śmierć. Pisanie rozpoczęła w styczniu 1817 r., zmarła w lipcu. Początkowo książka nosiła tytuł The Brothers (Bracia), dopiero później rodzina Jane Austen zmieniła go na Sanditon.

Sanditon to nadmorskie angielskie miasteczko, które za sprawą starań kilkorga z mieszkańców ma się przekształcić w kurort. Na razie nie przynoszą one wielkiego efektu i turystów jest raczej niewielu. Jedną z przyjezdnych osób jest młoda panna Charlotta - główna bohaterka książki - która trafiła do Sanditon właściwie przypadkiem, a gości u rodziny Parkerów.

Rzecz jasna, szykuje się jakiś romans - jako głównego amanta obstawiam Sidneya Parkera - ale poza tym Sanditon jest książką bardzo oryginalną. Zamiast skupienia się na rodzinie, mamy obraz całego miasteczka i jego mieszkańców. Pojawia się wśród gości panna, która jest Mulatką z zachodnich Indii. Na główny plan wysuwa się satyryczny obraz społeczeństwa. Mamy doskonale oddanego pana Parkera, zafiksowanego na swojej dość utopijnej misji przekształcenia Sanditon w uzdrowisko. Jego dwie siostry to rozkoszny przykład hipochondryczek, a najmłodszy brat - lenistwa i samopobłażania. Większość bohaterów narysowana jest bardzo odważną kreską. Sama Charlotta zaś, jak zwykle subtelna i urocza, jest jednak z gatunku panien raczej rozsądnych niż romantycznych.

Powstało wiele kontynuacji rozpoczętego Sanditon, z których najbardziej znana jest chyba wersja Marie Dobbs - ukazała się jako Sanditon, by Jane Austen and "another lady. W Polsce wydało ją wyd. Prószyński i ska w 1999 r. Tym razem chyba się złamię i sięgnę po nią, jeśli uda mi się znaleźć w bibliotece.

13 stycznia 2012

Inna Emma Watson

Watsonowie to druga z niepublikowanych za życia autorki powieści Jane Austen - szeroko zakrojona, ale nigdy nie ukończona.

Bohaterka, 19-letnia Emma Watson, powraca do rodzinnego domu po 14 latach (!) nieobecności. Jako pięciolatka została oddana na wychowanie swojej bezdzietnej ciotce (można się domyślać, że było to po śmierci jej matki, która w powieści się nie pojawia). Ta jednak właśnie powtórnie wyszła za mąż i wyjechała do Irlandii, Emma powraca więc do niemal nieznanego ojca i rodzeństwa. Ma trzy siostry: Elżbietę, Margaret i Penelopę, oraz dwóch braci - Roberta, już żonatego, i Samuela. Emma zaczyna nawiązywać z nimi powoli kontakt, odkrywając, że nie wszyscy budzą w niej sympatię należną rodzinie.

Powieść rozpoczyna się od wyprawy Emmy na bal, na którym poznaje bogatą rodzinę Osbournów oraz uwielbianego przez kobiety Toma Musgrave'a, a także wychowawcę lorda Osbourne'a - pastora Mr. Howarda, który - jak możemy się domyślać - miał stać się ukochanym bohaterki. Jak zwykle jest tu kilka świetnych charakterystyk bohaterów, choćby fircyka Toma i przewrotnej Margaret. Główna bohaterka jednak jest, w zachowanym fragmencie, dość nijaka - ładna, grzeczna i wychowana znacznie lepiej niż jej rodzeństwo.

Powieść urywa się zdecydowanie zbyt szybko, może po zaledwie 1/4 całości. Rękopis zachował się w zbiorach siostry Jane - Cassandry - i dzięki niej wiadomo też, jakie miały być dalsze losy bohaterów. Po latach książka została dokończona przez pisarkę Joan Aiken, jednak nie miałam okazji jej czytać i nie wiem, czy się tego podejmę. Rozpoczęta powieść jest ciekawa, ale nie wyróżnia się szczególnie oryginalną fabułą i chyba wystarcza mi do szczęścia informacja o niezrealizowanych planach pisarki.

Jeśli ktoś z Was lubi czytać tzw. "dalsze ciągi" czy powieści inspirowane twórczością Jane Austen, to polecam stronę  Jane Austen Centre, na której opisane są wszystkie (?), które powstały.

Książka została wydana po polsku w zbiorku zawierającym także "Lady Susan" i "Sanditon".

12 stycznia 2012

Kokietka

Bardzo podoba mi się ta okładka, bo idealnie oddaje szkicowy charakter tej pierwszej powieści Jane Austen. Lady Susan powstała ok. 1795 r. i za życia autorki nie została opublikowana. Jako kolejne Austen stworzyła w latach 1795-1799: Elinor i Marianne, Pierwsze wrażenia i Susan, które później dopracowała i wydała pod tytułami: Rozważna i romantyczna (w 1811), Duma i uprzedzenie i Opactwo Northanger*.

Powieść ta jest bardzo nietypowa dla Austen.

Po pierwsze - bohaterka.
Zamiast młodego, uroczego dziewczęcia, któremu czytelnicy gotowi są kibicować, mamy wyrachowaną kokietkę, w wieku ok. 35 lat, matkę nastoletniej córki, ale nadal piękną i powabną. Kobieta ta, niedawno owdowiała, bynajmniej nie pogrąża się w rozpaczy po śmierci męża, ale spiskuje, intryguje i korzysta ze wszystkich uroków życia. Zatrzymuje się u rodziny zmarłego męża, gdzie próbuje uwieść brata pani domu, nie bacząc na to, że ma już jednego kochanka. Swoją córkę, Fryderykę - słodką choć zahukaną szesnastolatkę, której nie kocha - stara się wydać bogato za mąż. Protesty córki, która nie znosi swego przyszłego narzeczonego, zupełnie jej nie obchodzą.

Po drugie - forma.
Powieść ma formę epistolarną, całej historii dowiadujemy się z listów wymienianych między bohaterami fabuły - Lady Susan, jej przyjaciółki, jej szwagierki, rodziców tejże szwagierki i innych. Przypominało mi to lekturę "Niebezpiecznych związków", zwłaszcza biorąc pod uwagę charakterek bohaterki. Dobrze się czytało, chociaż początkowo nie mogłam się połapać w ogromnej liczbie panów i pań de Courcy oraz panów i pań Vernon. Minus - taka forma nie pozwoliła pisarce na rozwinięcie swego największego daru - obserwacji. Styl listów dostosowany jest do światopoglądu osoby piszącej, trudno więc oczekiwać w nich typowych dla Austen smaczków życia codziennego i błyskotliwych charakterystyk. Niemniej przewrotny charakter głównej bohaterki został świetnie oddany dzięki konfrontacji listów pisanych przez nią samą i obserwatorów jej zachowania.

Po trzecie - treść.
Przyznam, że zaskoczyły mnie w tej książce wymieniane wprost zdrady, romanse pozamałżeńskie, rozwody i związki z wyrachowania. Niby w innych książkach też można się doczytać podobnych treści (multum ślubów dla pieniędzy, seksu przedmałżeńskiego, znaczy tych... 'uwiedzeń'..., a w rezultacie i nieślubnych dzieci), ale wszystko to jest bardziej w tle, nie dotyczy bezpośrednio głównych bohaterek. Tutaj natomiast wskakujemy w sam środek bałaganu - lady Susan uwodzi nie tylko żonatego mężczyznę dla siebie, ale też cudzego narzeczonego, którego następnie chce ożenić z własną córką...

Ciekawa, choć niestety krótka lektura - polecam wielbicielom talentu Jane Austen.

* Wg Wikipedii.

9 stycznia 2012

Historia pewnego dzbana

L.M.Montgomery całe życie pragnęła napisać prawdziwą powieść dla dorosłych. Jednak obie, które stworzyła dla tego odbiorcy - Błękitny zamek i W pajęczynie życia - koniec końców trafiły na półki z literaturą młodzieżową.


 


O starym dzbanie Darków opowiadano tuzin historii. Ta będzie prawdziwa. (s. 7)

Jedyna powieść L.M. Montgomery, której aż do tej pory nie czytałam ma budowę dla tej autorki nietypową. Nie ma tu jednej bohaterki, której losy śledzimy. Jest cały klan spowinowaconych ze sobą rodzin Penhallowów i Darków. Na czele klanu stoi ciotka Becky, złośliwa staruszka. Nie stoi jednak za długo, bo już na wstępie powieści umiera, zostawiając po sobie w spadku zabytkowy holenderski dzban, rodzinną pamiątkę, o posiadaniu której marzą pozostali członkowie klanu. Kto go dostanie? Może słodka, radosna i szczęśliwie zakochana Gay, a może przez nikogo nie kochana Margaret? Może jeden z Samów, emerytowanych marynarzy, Duży lub Mały? Może Joscelyn, która z nieznanych powodów porzuciła swego męża kilka godzin po ślubie i od 10 lat z nim nie rozmawia? Może mały osierocony Brian, zawsze głodny  zmarznięty, albo owdowiała Donna? Nie wiadomo, bo ciotka Becky kazała wszystkim czekać aż rok na ujawnienie swej woli. Przez ten czas każdy będzie się starał zasłużyć na zdobycie "relikwii", wprowadzając zmiany w swoim życiu. Zmiany, które mogą okazać się ważniejsze niż jakiś tam dzban...

Widać, że powieść została napisana dla innej grupy wiekowej niż Anie i Emilki. Mnogość wątków, doroślejsze emocje, a nawet wzmianka o "niczym nie osłoniętych wdziękach kobiecych" - odróżniają "Pajęczynę" od pozostałych dzieł. Nie zmienia to jednak faktu, że jakoś mnie ta powieść nie zachwyciła. Bardzo przypominała mi jej opowiadania - za którymi nie przepadam - tylko splecione wspólnym wątkiem dzbana. Każdy z bohaterów opisany jest dość powierzchownie, więc do nikogo nie udało mi się przywiązać, a tym samym głębiej zainteresować jego/jej losem. W dodatku wszystkie fabularne rozwiązania (poza podstawową kwestią dzbana) były zupełnie jasne dla każdego fana twórczości tej pisarki - już po pierwszym rozdziale byłam pewna, kto się z kim zejdzie, a kto rozstanie i nie pomyliłam się ani razu.

Cieszę się, że "nadrobiłam" tę powieść, żałuję, że żadnej nie ma już przede mną, ale pozostanę wielbicielką jej powieści "dziewczęcych".

 
P.S. To kolejna książka, która na polskim rynku funkcjonuje pod dwoma zupełnie różnymi tytułami. Oryginalnie nazwana "A Tangled Web", w Polsce została wydana najpierw jako "W pajęczynie życia", a później - "Dzban ciotki Becky".

Recenzja ukazał się także na blogu "Klasyka Młodego Czytelnika".

L.M.Montgomery, W pajęczynie życia, Novus Orbis, 1995

27 listopada 2011

Jęcząca Martha

Martha Quest to prawdopodobnie najbardziej irytująca bohaterka, jaką miałam wątpliwą przyjemność poznać.

Doris Lessing
Martha Quest
Albatros 2008

Coś mi nie po drodze z panią Lessing. To już drugie moje podejście do jej powieści i trudno mi je zaliczyć do udanych.

Siedemnastoletnią Marthę poznajemy, kiedy mieszka ze swoimi rodzicami w brytyjskiej kolonii w Afryce Południowej. Ma nieokreślone, ale wielkie aspiracje, a przede wszystkim chce się wyrwać z domu. Od ojca, hipochondryka, weterana pierwszej wojny światowej, wiecznie wspominającego walkę, i - zwłaszcza - od matki, której serdecznie nie znosi, buntując się przeciw wszystkim głoszonym przez nią wartościom. Martha czuje, że odstaje od swoich zaściankowych rodziców i sąsiadów. Uważa się za przeciwną rasizmowi i wyzyskowi Czarnych w kolonii, czyta lewicowe lektury. Szczęśliwie udaje jej się dostać pracę w mieście, gdzie się przenosi, a tam szybko wpada w towarzystwo rówieśników, które spędza czas na zabawach i pijaństwie.

Martha została przez pisarkę odmalowana bardzo plastycznie, niemniej jest postacią, którą ciężko mi znieść. Z jednej strony czuje się lepsza od innych, aspiruje do bycia ponad zwykłym codziennym życiem (czy to na farmie, czy w mieście). Praca sekretarki to dla niej za mało, choć nie ma do niej żadnych kwalifikacji; zabawy w klubie wywołują u niej niechęć, a jednak nieustannie bierze w nich udział. Z drugiej strony - mimo tych wewnętrznych, skrywanych odczuć, nie próbuje brać losu w swoje ręce. Płynie z prądem, popychana przez innych ludzi to z jednej, to z drugiej strony.

Nie kontynuuje edukacji, właściwie sama nie wie dlaczego, bo jakoś tak wyszło. Podejmuje pracę, bo znalazł ją dla niej znajomy. Chodzi do klubów, bo tak wypada zbuntowanym młodym ludziom. Spotyka się z Donovanem, bo tak sobie życzy matka. Z ramion Donovana płynnie przechodzi w ramiona Perry'ego - właściwie nie wiadomo czemu, chyba dlatego, że on miał taką chęć. 

"Martha została przez Donovana wysadzona przy krawężniku, ale to Perry odprowadził ją pod drzwi i pocałował; z czego zrozumiała, że jest teraz dziewczyną Perry'ego, a nie Donovana."

I tak dalej, aż wreszcie ląduje na ślubnym kobiercu, też nie wie dlaczego. Czuje, że tego nie chce, ale nie potrafi podjąć żadnej akcji. Jedyne, co wie, to że jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby się gdzie indziej urodziła. Truizm, ale jakże typowy dla wieku nastoletniego.

"Bo nie było wątpliwości, że całe jej niezadowolenie wynikało z tego, że zasługiwała na coś, czego od życia nie dostała".

"Martha Quest" to pierwszy tom cyklu, więc domyślam się, że w kolejnych następuje przemiana bohaterki. Szkoda, że na okładce brak informacji, że jest to tylko pierwszy tom, bo jako zamknięta całość powieść jest właściwie o niczym. Męczyłam się strasznie, czytając, prawie zmuszałam się, żeby znów wziąć książkę do ręki. Ponad połowa treści jest tym, jak Martha bywała na potańcówkach, to z jednym, to z innym mężczyzną, była niezadowolona, ale udawała zadowoloną, a naprawdę to wszystko ją nudziło, bo ona była ponad to. Uh... Dlatego, mimo że chciałabym wiedzieć, czy Martha "wyjdzie na ludzi", nie podejmę się czytania kontynuacji.

"Martha Quest (...) była albo znudzoną, pochmurną i krytycznie nastawioną młodą kobietą z wymuszonym uśmiechem, albo rozgadaną gąską, śmiejącą się głośno i sztucznie."

Drugi minus, który widzę w książce, to powtarzalność. Poprzednio czytałam opowieść Lessing o jej rodzicach pt. "Alfred i Emily". Okazało się, że rodzice Marthy są identyczni jak rodzice Lessing, nawet imiona mają te same (zresztą Martha też nosi wyraźne cechy Doris). Jeśli w trzeciej książce, po którą sięgnę, opisani będą znów tacy sami ludzie, zacznę podejrzewać, że albo pisarka nie potrafi stworzyć nic nowego, albo ma jakiś gigantyczny kompleks na tle swojej rodziny.

Trzeci z subiektywnych minusów to styl Lessing. Mnie osobiście on po prostu nie pasuje, jest zbyt chaotyczny, czasem miałam wrażenie, że jedno zdanie nie łączy się nijak z drugim. Przez pierwsze 50 stron muszę przystosować swój umysł do jej sposobu opowiadania, a podobno Lessing jest chwalona za prostotę...

To nie jest zła książka. Jeśli ktoś lubi powieści psychologiczno-obyczajowe bardziej niż ja, pewnie będzie zadowolony. Jej niewątpliwym plusem jest opis życia w afrykańskiej kolonii w latach 30. XX w. i doskonale oddana atmosfera narastającego podniecenia związanego z poczynaniami Hitlera i przewidywaną wojną. Wzbudza uczucia u czytelnika, nawet jeśli u mnie była to głównie irytacja. Stawia pytania. Nie zmienia to jednak faktu, że skończyłam ją czytać z okrzykiem "Nareszcie!".

12 listopada 2011

Zimno, ciemno, niepokojąco

Zdarza Wam się czasem zakochać w książce od pierwszego zdania? Mnie się właśnie zdarzyło.

"Jest wyjątkowo zimno, minus osiemnaście stopni, pada śnieg; w języku, który nie jest już moim językiem, ten śnieg to qanik."

I już wiedziałam, że trafiłam...

Peter Hoeg
Smilla w labiryntach śniegu
Świat Książki, Warszawa 1996







Spotkanie ze Smillą nie było jednak randką w ciemno. Ekranizację tej powieści (Biały labirynt, 1997) z Julią Ormond oglądałam kilka razy, a w Gabrielu Byrnie, grającym Mechanika, prawie się zakochałam ;) Bardzo chciałam przeczytać pierwowzór, ale jakoś się nie złożyło, bo książka była trudnodostępna. W bibliotekach nie znalazłam, wznowień nie było. Ostatnio, po przeczytaniu na którymś blogu kolejnej świetnej recenzji, doszłam do wniosku, że po prostu muszę... Przekopałam allegro, znalazłam, zakupiłam i zatonęłam w fabule (3Z ;) ).

Co mnie w tej książce urzekło? Najbardziej chyba atmosfera. Mroźna i niepokojąca. Z biegiem akcji jest coraz zimniej, śnieżniej, mroczniej. Coraz więcej zagadek i niebezpieczeństw, coraz niższa temperatura - i jedno, i drugie przyprawia o dreszcze. Akcja toczy się początkowo w zimowej Kopenhadze, a jakby tam było za ciepło, przenosi się na ponury statek, z dziwną załogą i tajemniczą misją, który płynie na Grenlandię, żeby tam, w tym białym lodowym labiryncie, doszło do ostatecznego rozstrzygnięcia.

Bohaterka książki to Smilla, z pochodzenia Grenlandka, zmuszona (w pewnym sensie) do życia poza ojczyzną, czterdziestolatka o gorącej krwi i nieugaszonej tęsknocie za światem, który już nie jest jej. Tryb jej życia trudno nazwać stabilnym, ale po śmierci pewnego małego grenlandzkiego chłopca rozsypie się do reszty. Śmierć Esajasa to prawdopodobnie wynik wypadku, ale Smilla nie potrafi w to uwierzyć. Kiedy zaczyna doszukiwać się prawdy, staje w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Bardzo polubiłam wyrazistą Smillę, a za Grenlandią, której nie znam, tęskniłam tak, jak ona, która się tam urodziła. Oprócz świetnie poprowadzonej fabuły, nastroju i bohaterów, doceniłam tę powieść również jako źródło wiedzy o Grenlandii i ludziach stamtąd, a także o grenlandzkiej mniejszości w Danii - tych, którzy zostali wyrwani z bezkresnych białych równin i rzuceni w szary labirynt miast.

Książkę bardzo gorąco polecam, film zresztą też (o ile pamiętam, były fabularne różnice między nimi).


Biały labirynt (Smilla's Sense of Snow), reż. Bille August, 1997
Trailer można znaleźć tu.

18 października 2011

Popołudnie w tajemniczym ogrodzie

Zanurzyłam się w poetyckich opisach ogrodu Zawrocia, jakbym zanurzała się w chłodnej wodzie podczas upalnego dnia. Co za cudowna odmiana po ostatnich doświadczeniach z polską literaturą dla pań.


Tego lata, w Zawrociu Hanny Kowalewskiej ukazało się pod koniec lat 90., kiedy motyw otrzymania w spadku (lub dobrowolnej wyprowadzki do) domu z ogrodem na wsi nie był jeszcze tak oklepany. Ale nawet teraz, kiedy co druga bohaterka próbuje odbudowywać swoje życie na łonie natury z zapałem godnym Jana Jakuba Rousseau, książka Kowalewskiej nadal pozostaje oryginalna.

Dwudziestokilkuletnia Matylda, warszawianka o mocno nieuporządkowanym życiu osobistym, otrzymuje w spadku po babce Zawrocie, czyli dom z ogrodem, w pobliżu  prowincjonalnego miasteczka. Jest to o tyle zaskakujące, że owa babka wyrzekła się swojej córki i ani z nią, ani z wnuczką Matyldą nie utrzymywała żadnych kontaktów. Zdumiona Matylda przyjmuje dar, ale próbuje odkryć, jakie motywy mogły kierować jej mało sympatyczną przodkinią - bo raczej nie była to skrucha. Jednocześnie próbuje dojść do ładu ze wspomnieniem babki, z własnym poplątanym życiem, mężczyzną, który czeka na nią w mieście (ale możliwe, że długo czekać nie będzie), z uczuciami do niego, ale i tymi nowoobudzonymi - do Zawrocia.

Autorka jest poetką i to widać. Powieść ma postać monologu wewnętrznego Matyldy, z nielicznymi dialogami. Język jest piękny, melancholijny, subtelny jak akwarela. Opisy ogrodu pozwalają do niego wejść, usiąść pod jabłonią i napawać się zapachem rozgrzanej trawy lub moknąć razem z bohaterką w ulewie. 

Fabuła wciąga. Niby wiele się nie dzieje - bohaterka prowadzi wewnętrzną rozmowę z babką, trochę szpera po domu, trochę rozmawia ze zgorzkniałą ciotką, przepełnioną nienawiścią kuzynką, kuzynem geniuszem lub szaleńcem. Nic tu nie jest proste, łatwe do odgadnięcia, żadnych schematów.

Jeżeli coś mi przeszkadzało, to właśnie bohaterowie - wszyscy są histeryczni i melodramatyczni,  wewnętrznie rozedrgani, okaleczeni przez przeszłość i często pałający nienawiścią do teraźniejszości. Mężczyźni zbyt emocjonalni, jakby w ich męskich ciałach zamknięto kobiecą psychikę. Artyści. Egoistyczny gatunek, za którym nie przepadam. Niemniej wszystkie postacie były ostre, wyraziste, pełnokrwiste, a to rzadkość, którą doceniam.

Początkowo chyba książka była planowana jako zamknięta całość - wszystkie wątki zostały rozwiązane. Powstał jednak ciąg dalszy i z radością po niego sięgnę, żeby móc znów zajrzeć do Zawrocia.

4 października 2011

Zapomniana siostra

Jak to możliwe, że polskie wydawnictwa tak po macoszemu traktują siostry Bronte?! "Jane Eyre" i "Wichrowe wzgórza" to nie wszystko. "Vilette" była bardzo trudno dostępna, wreszcie w 2008 r. wznowienie wydał Świat Książki (nie wiem, ile było wcześniejszych wydań, ale ja "Vilette" czytałam po polsku przed 2008, więc jakieś być musiało). "Shirley" szczęśliwie właśnie się ukazała w Wydawnictwie MG, co budzi u mnie nieśmiałą nadzieję, że tej łaski doczeka się także "Professor". Co jednak z najmłodszą z sióstr, Anną? Stworzyła tylko dwie książki, a jednak nadal żadna nie została przetłumaczona.

Kilka lat temu czytałam po angielsku pierwszą powieść Anny Bronte "Agnes Grey" - i pamiętam to jako drogę przez mękę. Nie ze względu na treść, tylko stopień trudności przy czytaniu oryginału przekroczył moje zdolności. Współczesne mogę czytać bez problemu, ale przy dziełach XIX wiecznych to orka, znacznie zmniejszająca przyjemność. Tak, wiem, że to kwestia praktyki, ale naprawdę nie obraziłabym się, gdybym miała możliwość sięgnięcia po tłumaczenie.

Wspomnienia męczarni przy "Agnes Grey" jakoś zniechęcały mnie do sięgnięcia po oryginał drugiej i ostatniej powieści tej Autorki "The Tenant of Wildfell Hall". Niby oryginalna wersja jest bez problemu dostępna online, ale czytanie po obcemu i to jeszcze z ekranu... Lenistwo zwyciężyło. Ale powieść kusiła, bo okrzyknięto ją najbardziej szokującą w dorobku sióstr. Po śmierci Anny jej siostra, Charlotte, powstrzymała wznowienie książki, ponieważ Anna opisała w niej ich jedynego brata, Branwella. W bardzo realistyczny sposób.

No i skończyło się na działaniu, którego zwykle się wystrzegam, czyli na obejrzeniu ekranizacji. Jeżeli powieść jest w połowie tak dobra jak film (a podejrzewam, ze jest lepsza - wnioskując z ekranizacji innych powieści sióstr Bronte), to ja muszę, po prostu muszę ją przeczytać. I spróbujcie mnie powstrzymać ;)

 

Ponoć Anna była obdarzona najmniejszą fantazją - jej książki najmocniej są oparte na rzeczywistych wydarzeniach. Żyła tylko 29 lat, a większość życia spędziła zamknięta na plebanii, a jednak ze swych skromnych przeżyć potrafiła zbudować aż dwie świetne powieści. W przeciwieństwie do romantycznych i emocjonalnych tworów swoich sióstr, były one nie tylko realistyczne, ale też bardzo krytyczne wobec rzeczywistości. "Agnes Grey" powstała na podstawie niezbyt przyjemnych doświadczeń Anny jako guwernantki. "The Tenant of Wildfell Hall" został niechlubnie zainspirowany przez Branwella, jedynego brata sióstr Bronte, które nie spełniając pokładanych w nim ufnie przez rodzinę oczekiwań, pod koniec życia pokazowo stoczył się w pijaństwo i rozpustę.

Bohaterka książki, Helen Huntingdon, jako niedoświadczona panienka wybrała sobie za męża uroczego bawidamka. Jej małżeństwo okazało się piekłem przemocy, zdrad i alkoholizmu. Żeby ratować małego synka przed zgubnym wpływem ojca, Helen decyduje się potajemnie uciec z domu wraz dzieckiem. Wynajmuje tytułowe Wildfell Hall, gdzie żyje stroniąc od ludzi. To, że żyje samotnie i wyraźnie nie chce zaprzyjaźnić się z sąsiadami, wystarcza, by obudzić wśród nich wrogie uczucia. Znajdzie obrońcę w przystojnym Gilbercie Markhamie, jednak i on nie znając przeszłości Helen, gotów jest dać wiarę zacieśniającemu się wokół niej kręgowi podejrzeń.


Teraz nie wydaje się to oczywiste, ale kiedy "The Tenant of Wildfell Hall" ukazał się w roku 1848, odejście bohaterki powieści od męża było gigantycznym skandalem. Nieistotne, jak zły był mąż, przysięga małżeńska wiązała na zawsze. Ucieczka Helen była nie tylko obrazą moralności, ale wykroczeniem przeciw prawu. Mąż miał prawo zażądać powrotu żony, jeśli ta próbowała zamieszkać oddzielnie. Zabranie ze sobą dziecka było równoznaczne z porwaniem. Cały majątek żony należał do męża - po ucieczce Helen utrzymywała się ze sprzedaży malowanych przez siebie obrazów, jednak według prawa ten zarobek był również własnością męża, więc można powiedzieć, że go w ten sposób okradała*.  Anna nie przedstawiła jednak swojej bohaterki jako jawnogrzesznicy, a jakby tego było mało, z ust postaci drugoplanowej padają hasła, że powołaniem kobiety nie jest służenie mężczyźnie.

O ile "Agnes Grey", wydana równocześnie z napisanymi przez Emilię "Wichrowymi wzgórzami", została przez nie zepchnięta w cień, o tyle "The Tenant of Wildfell Hall" okazał się oszałamiającym sukcesem - w 6 tygodni wyprzedano nakład. Rok po ukazaniu się powieści Anna zmarła na gruźlicę. Charlotte, jak wspomniałam, nie zezwoliła na wznowienie książki. Usprawiedliwiała się, że "wybór tematu tej książki nie jest właściwy i nie odpowiada gustom skromnych i łagodnych czytelników", niemniej swoją decyzją zepchnęła siostrę w cień zapomnienia na długie lata.

Rzecz jasna, nie jestem w stanie porównać ekranizacji do pierwowzoru (na razie). Oceniając ją jednak jako film, przyznaję wysoką notę. Nakręcono trzyodcinkowy miniserial, co pozwoliło dość dobrze oddać bogactwo wątków (chociaż motywacje działań niektórych bohaterów, np. brata Helen, podane są dość skrótowo). Świetnie dobrani zostali aktorzy, zwłaszcza Rupert Graves, który przy całej swej urodzie był szczerze odrażający jako mąż-alkoholik. Sama Helen grana przez Tarę Fitzgerald, chociaż wiarygodna w swej przemianie z radosnego podlotka w oszukaną żonę, a potem oschłą, zniechęconą kobietę, nie wzbudziła jednak mojej sympatii (może to kwestia interpretacji tej aktorki?). Podziwiałam ją, kibicowałam jej, ale nie polubiłam.

Polecam film wszystkim wielbicielom talentu sióstr Bronte i proponuję ogólnoblogową akcję, celem zmuszenia polskich wydawnictw do wydania brakujących powieści ;) Szturmem ich weźmiemy...

Tajemnice domu na wzgórzu / The Tenant of Wildfell Hall, reż. Michael Barker, UK 1996

* Źródło: Alexander, Christine; Margaret Smith (2003). The Oxford Companion to the Brontes. Oxford: Oxford University Press. Za wikipedią.

27 lipca 2011

Romans po polsku

Wyobraźcie sobie, że idziecie do księgarni i nie ma tam  żadnego romansu... Żadnej Grocholi, Szwai, Kalicińskiej, Gutowskiej-Adamczyk... Nic, posucha -
a w ogóle na każdej okładce widnieje tylko męskie nazwisko. W takiej sytuacji musiała być Maria Wirtemberska, kiedy stworzyła pierwszy polski romans Malwinę, czyli domyślność serca. I chociaż wielbicielką romansów nie jestem, to chwała jej za to.

Maria Wirtemberska była bardzo ciekawą postacią, a jej życia wystarczyłoby na kilka powieści - niezbyt wesołych, niestety. Była córką Izabelli z Flemingów Czartoryskiej - jednej z najbardziej fascynujących kobiet w historii Polski. Ojcem Marii oficjalnie był Adam Kazimierz Czartoryski, a naprawdę król Stanisław August Poniatowski. Zresztą rodzeństwo Marii miało każde innego ojca - ślubny małżonek matki był ponoć ojcem tylko pierwszej córki, Teresy (Teresa zginęła tragicznie w wieku lat 15 - jej suknia zapaliła się od ognia w kominku). 

Maria została wydana za mąż młodo (jako szesnastolatka) i nader nieszczęśliwie, za niemieckiego księcia, Ludwika Wirtemberskiego. Rodzice mieli na uwadze dobro ojczyzny (ten zadłużony awanturnik miał znakomite koligacje - był bratem króla Fryderyka I Wirtemberskiego, siostrzeńcem króla Prus Fryderyka II i bratem przyszłej carycy Marii Fiodorowny). Szczęście Marii było zupełnie drugorzędne, choć trzeba przyznać, że Ludwik dobrze grał zakochanego, padając przed wybranką na kolana na sali balowej. Po ślubie jednak mu przeszło i małżeństwo nie przyniosło korzyści nikomu. Ludwik w czasie wojny polsko-rosyjskiej 1792 r. zdradził Polskę, na co Maria wystąpiła o rozwód. Ceną było pozostawienie mężowi jedynego syna, Adama.

Ludwik nienawidził Polski i w tej nienawiści wychował Adama. W rezultacie syn Marii w czasie powstania listopadowego jako dowódca wojsk rosyjskich ostrzeliwał pałac w Puławach, w którym chroniły się jego matka i babka, a następnie wypędził je stamtąd i na rozkaz cara splądrował pałacową bibliotekę, wysyłając 40 tys. tomów do Petersburga.
Swoją drogą, ciekawe, że kiedyś na wojnie najeźdźcy kradli książki...

Sama Maria po rozwodzie poświęciła się literaturze - prowadziła salon literacki, w którym bywali choćby Niemcewicz i Fredro, poza tym pisała opowiadania i tłumaczyła literaturę francuską. W wieku 48 lat stworzyła swoją najsłynniejszą powieść - pierwszą powieść sentymentalną vel romans Malwina, czyli domyślność serca. Jak sama tłumaczyła we wstępie - powieści tworzą głównie mężczyźni, a to nie pozwala na dobre oddanie realiów: "romanse Krasickiego, Jezierskiego itd. opisują zwyczaje naszych ojców i dziadów, lecz bynajmniej nie malują obrazu teraźniejszego społeczeństwa. Ten obraz w Malwinie nie jest ani doskonałym, ani dokończonym, lecz będąc pierwszym, wzbudzi może ciekawość"

Moją wzbudził i - choć rzeczywiście nie jest "doskonałym" - to jest to jednak uroczy XIX-wieczny obrazek, wart poznania przez wielbicielki powieści Austen i sióstr Bronte. Polacy nie gęsi.. a co!



Malwina współdzieliła losy pisarki - bohaterka została przez rodziców wydana za mąż w wieku lat 14, za mężczyznę starszego i nieczułego. Spędziła z nim dwa lata w odludnym zamku, z dala od bliskich. Mąż na szczęście zginął w wypadku i Malwina została od przykrego związku uwolniona. Odtąd zamieszkiwała w jednej ze swoich posiadłości wraz z młodszą siostrą. Co to były za czasy, kiedy szesnastolatka mogła już być wdową i panią na włościach...

Sam romans zaczyna się na sposób, który od tamtej pory został w literaturze kategorii B powielony miliardy razy - dzielny i przystojny Ludomir ratuje młodą i piękną Malwinę od śmierci w pożarze, a przy okazji wyciąga też z płonącego budynku dziecko. Jane Austen spaliłaby się ze wstydu... Młodzi szybko się zakochują, ale niewyjaśnione tajemnice w przeszłości Ludomira zmuszają go do rozstania z Malwiną. Zrozpaczona dziewczyna wyjeżdża dla podratowania psychiki do Warszawy, ale miasto bynajmniej nie przyniesie jej ukojenia... Od momentu wyjazdu do stolicy robi się ciekawie, bo pobyt w Warszawie pozwala na wprowadzenie ciekawych obyczajowych obserwacji, odmalowanie atmosfery panującej na spotkaniach śmietanki towarzyskiej i na ulicach miasta. Zresztą, naprawdę byłam ciekawa, jak rozwinie się intryga.

Urocze, acz nieznośnie romantyczne perypetie Malwiny zestarzały się jednak znacznie mocniej niż wspomniane powieści sióstr Bronte i Jane Austen. Rozwiązania fabularne są mocno naiwne, zbyt dużą rolę pełni przypadek, a Malwina mdleje przy każdej okazji. Uczucia bohaterki wahające się między miłością a rozczarowaniem odmalowane są sprawnie, ale poza tym Malwina nie jest zbyt wyrazistą bohaterką i trudno się z nią zżyć. Reszta bohaterów jest dość papierowa i tylko niekiedy można wyłapać jakiś promyczek żywszego opisu (jak przy pięknej Dorydzie).

Podsumowując, polecam tylko czytelnikom bardzo zainteresowanym kobiecą literaturą XIX wieku.

Korzystałam z wersji zamieszczonej na stronie projektu "Biblioteka Literatury Polskiej w Internecie".

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...