27 lutego 2011

Podziemia bez rewelacji

Roderick Gordon, Brian Williams
Tunele / Tunnels
tłum. Janusz Ochab
Wilga 2008
audiobook, czyta Wojciech Malajkat



Czternastoletni Will wychowuje się w dziwnej rodzinie. Jego matka nie rusza się z kanapy przed telewizorem, siostra - Rebeka - dba o dom, ale jest tajemnicza i oschła, ojca pochłania pasja "grzebania w ziemi". Will uwielbia ojca i wraz z nim angażuje się w wykopywanie tuneli, dzięki którym odkrywają np. starą stację metra. Nie mają pojęcia, jak niebezpieczne okaże się ich hobby. Kiedy pewnego dnia ojciec znika, Will zaczyna podejrzewać, że ruszył on na wyprawę jednym z tuneli. Wraz z przyjacielem wyprawia się więc jego śladem. To, co znajdą na końcu tunelu przekroczy ich najśmielsze sny. 

Tunele to pierwszym tom serii, ale nie sądzę, żebym sięgnęła po dalsze. Książka nie jest zła, ot, taka przyzwoita "przygodówka" dla młodszej młodzieży. Pomysł autorów jest ciekawy, realizacja taka sobie. Pierwsza część bardzo wciąga, ale kiedy chłopcy zeszli już do podziemi, zaczęłam się nudzić - mimo że akcja posuwa się szybko. Czegoś zabrakło: umiejętności konstruowania realnego świata, jak w Harrym Potterze, przewrotnego humoru z Percy'ego Jacksona albo emocji z Gone. Prawdopodobieństwo psychologiczne postaci kuleje miejscami na obie nóżki. Może przez to, że autorów jest dwóch i każdy starał się nadawać bohaterom własny rys, wydawali mi się charakterologicznie niespójni. Do żadnego szczególnie się nie przywiązałam. Audiobook przygotowany jest dobrze, Malajkat czyta przyzwoicie, a mroczna muzyka potęguje nastrój.

Podsumowując, lektura nie bardzo zła, ale niekonieczna.

26 lutego 2011

Chińska intryga

Henning Mankell
Chińczyk
Kinesen

tłum. Ewa Wojciechowska
WAB 2009
ss. 608

Naczytałam się tylu marnych recenzji Chińczyka, że pewnie nie sięgnęłabym po niego, gdyby nie rzucił  się na mnie z bibliotecznej półki i zmusił do zabrania ze sobą do domu :) Nie dość, że się tak na chama wprosił, to jeszcze kompletnie zdezorganizował mi kilka dni. Tak mnie wciągnął, że nie mogłam się oderwać, a przy jego objętości nie dawało się go skończyć w jedno popołudnie.

Jeżeli jednak ktoś spodziewa się kolejnego kryminału z Wallanderem, rozczaruje się. Nie dość, że Wallander tu nie występuje, to jeszcze naprawdę trudno uznać Chińczyka za kryminał. Zaczyna się od zbrodni, fakt, i to bardzo krwawej, ale jest to tylko pretekst do zupełnie innych rozważań.

Chińczyk to "protest song" Mankella, w którym daje wyraz swojego sprzeciwu wobec agresywnego kapitalizmu. Wykładnia jego światopoglądu, wyraźnie lewicującego. Jego polityczne i społeczne sympatie widać najlepiej w zapisie myśli Chinki imieniem Hong. Pod tym względem książka przypomina chyba najbardziej też "upolitycznioną" Białą lwicę. Tyle że "lwica" mnie zanudziła, a "chińczyk" wprost przeciwnie.

"...myślała o arogancji wypływającej z wiary w to, że wolny kapitalistyczny rynek sprzyja rozwojowi. Celem Denga było doprowadzenie do tego, by koła rozwoju Chin obracały się szybciej. Dziś sytuacja wygląda inaczej. Grozi nam ryzyko przegrzania. Nie tylko w obrębie przemysłu, dotyczy to nawet naszych umysłów. Nie dostrzegamy ceny, jaką musimy płacić, zatrutych rzek, dławiącego powietrza i milionów ludzi w desperacji opuszczających wieś." (s. 472-473)

Akcja książki rozgrywa się na czterech kontynentach - w Europie, Azji, Ameryce Północnej i Afryce. Autor przerzuca nas między współczesną Szwecją, Chinami, londyńskim Chinatown i Afryką a XIX-wiecznymi Stanami Zjednoczonymi. Bohaterkami są głównie kobiety - szwedzka sędzia Birgitt Roslin, która przeżywa właśnie wyraźny kryzys wieku średniego i próbuje odnaleźć zapodziany gdzieś sens oraz chińska komunistka Hong. Pojawiają się też mężczyźni - XIX-wieczny chińczyk San, ofiara bezwzględnego systemu społecznego swoich czasów oraz chiński symbol całkiem nowych czasów - Ya Ru.

Jeśli kogoś zupełnie nie interesują Chiny - ich kultura, współczesność, polityka - to nie polecam. Mnie się książka bardzo podobała i mimo zepchniętej na drugi plan (i szytej dość grubymi nićmi) kryminalnej intrygi - trzymała w napięciu aż do końca.

25 lutego 2011

Oskary 2011


Dawno już minęły czasy, kiedy wierzyłam, że film wybrany przez szacowną Akademię jest rzeczywiście NAJLEPSZY, podobnie jak w to, że Miss Świata jest w istocie najpiękniejszą kobietą na naszej planecie. Pomijając już fakt, że pula filmów jest ograniczona do amerykańskich hitów kinowych, to czasem po prostu nie da się wybrać tego naj-naj. W danym roku może powstać kilka arcydzieł i żadne nie jest lepsze od drugiego - są po prostu różne, ale równie dobre.

W tym roku nastąpiła chyba właśnie taka sytuacja. Poziom jest niezwykle wyrównany i każdy film z osobna jest rzeczywiście wart zobaczenia.


127 godzin / 127 hours
reż. Danny Boyle

Film oparty na prawdziwej historii. Aron Ralston (James Franco) uwielbia samotne wyprawy na łono natury (dzikiej i odludnej). Podczas jednej z wycieczek do kanionu wpada do rozpadliny, z której nie może się wydostać. Ma niewielki zapas wody i świadomość, że nikomu nie zostawił informacji dokąd się wybrał. 127 godzin to czas, jaki spędza, rozpaczliwie walcząc o życie.

Reżyserem filmu jest Danny Boyle, który nakręcił wcześniej Trainspotting  i Slumdog Millionaire. Formy nie stracił, film trzyma w napięciu - niech dowodem będzie fakt, że obydwoje z T. podczas oglądania potwornie się stresowaliśmy, że bohater upuści butelkę z wodą i mu się ta resztka wyleje... Brawa należą się także za zdjęcia doskonale oddające nastrój i grę Franco (bo to praktycznie film jednego aktora, został oczywiście nominowany za tę rolę).


Do szpiku kości / Winter's bone
reż. Debra Granik

Ten film zagląda  pod podszewkę Ameryki - nie ma tam Hollywood, Białego Domu, supermodelek i całego blichtru. Nie ma nawet mieszczańskiego przedmieścia. Są rudery zagubione w środku lasów, w których żyją ludzie bez marzeń, z dnia na dzień, bez nadziei na jakąkolwiek zmianę.

Sytuacja nastoletniej Ree jest wyjątkowo beznadziejna - obarczona opieką nad małym rodzeństwem i nieporadną matką, dowiaduje się, że jeśli ojciec nie stawi się do sądu, stracą jedyne co posiadają - dach nad głową. Ree decyduje się wziąć sprawy w swoje ręce i odnaleźć ojca, a nie jest to łatwa misja, bo żyje w miejscu, w którym zadawanie niewygodnych pytań bywa śmiertelnie niebezpieczne.

Realizm został nieco zakłócony przez śliczną buzię, dojrzałość i odpowiedzialność głównej bohaterki, która wydaje się zupełnie nie pasować do otoczenia, jak kwiat, który wyrósł na polu chwastów. Film ma przepiękne zdjęcia, które moim zdaniem powinny zostać nagrodzone - zrobić piękne ujęcia Karaibów to nie problem, ale nakręcić brzydotę tak, żeby wydawała się piękna, to już sztuka. Jest rewelacyjnie zagrany, choć nie pojawiają się w obsadzie znane nazwiska. Kawał dobrej roboty, który niewątpliwie zasługuje na uwagę.


Wszystko w porządku / The kids are all right
reż. Lisa Cholodenko

Oto rodzina XXI wieku - przyrodnie rodzeństwo Joni i Laser oraz ich rodzice: mama, mama i dawca spermy. Czy w tak pokręconej konfiguracji można być szczęśliwym? Film, mimo lekkiej, humorystycznej konwencji, rozważa problem całkiem na poważnie. Nie stawia lesbijek ani na piedestale, ani na pozycji grzesznic unieszczęśliwiających dzieci. Rodzina to rodzina - bez względu na płeć przeżywa te same radości i smutki.

Nie wydaje mi się, żeby to był film oskarowy, znalazł się w nominacjach głównie chyba ze względu na odważną tematykę. Warto jednak go obejrzeć, bo jest bardzo sympatyczny i fantastycznie zagrany. Rzadko się zdarza, żeby cała obsada była tak idealnie trafiona. W role matek wcieliły się Julianne Moore i Annette Bening (nominowana za tę rolę), ojca zagrał (wyjątkowo apetyczny) Marc Ruffalo (też nominowany), a dzieciaki - świetna Mia Wasikowska (Alicja w Krainie Czarów) i Josh Hutcherson.


Czarny łabędź / Black swan
reż. Darren Aronofsky

Myślę, że wszyscy już wiedzą, o czym to, a jeśli nie, to odsyłam do mojej recenzji. Ciężki i mroczny film, głęboko zapadający w pamięć. Dla mnie jedyną jego wadą jest to, że już nigdy więcej nie będę chciała go obejrzeć - raz wystarczy mi w zupełności.  Natalie Portman została nominowana jako aktorka pierwszoplanowa i jest w tej konkurencji moją zdecydowaną faworytką.



Jak zostać królem / The King's speech
reż. Tom Hooper

Książę Albert się jąka. Dawniej władca z taką przypadłością mógł budzić śmiech dworzan - w epoce radia budzi już śmiech i litość całego kraju. Tymczasem brat Alberta abdykuje, on sam musi wstąpić na tron, a do tego nadciąga nieunikniona wojna i zadaniem króla (pełniącego już wtedy funkcję głównie dekoracyjną) jest podtrzymywanie ducha w narodzie za pomocą płomiennych mów. Jedynym wsparciem Alberta jest jego żona Elżbieta (świetna Helena Bonham-Carter), która wynajduje dla męża ekscentrycznego logopedę, Lionela Logue.

Z tej prostej historii powstał rewelacyjny film, który bawi, wzrusza, krzepi i zachwyca. To mój faworyt w konkurencji "najlepszy film". Doskonały pod każdym względem - świetnie wyreżyserowany, fenomenalnie zagrany, przepiękny wizualnie. Z pewnością obejrzę go jeszcze wiele razy. Obiema rączkami głosuję też za Oskarami dla Colina Firtha za rolę pierwszoplanową i dla Geoffreya Rusha za rolę drugoplanową.


Incepcja / Inception
reż. Christopher Nolan

A gdyby tak można było projektować sny? Cudze sny? A potem zakradać się w nie, żeby wydostać informacje ukryte w cudzym umyśle... Albo zostawiać tam zalążki nowych pomysłów. Tylko jak głęboko można zejść w podświadomość, żeby nie stracić orientacji, co jest jeszcze rzeczywistością, a co wymysłem? I czy można stamtąd wrócić?

Mój faworyt numer 2 (a kto powiedział, że nie można mieć dwóch, co?). Do tego filmu najlepiej pasuje angielskie określenie "mind-blowing". Oszałamiająca mozaika, której elementy powoli układają się na właściwych miejscach, tworząc fantastyczną (we wszystkich znaczeniach tego słowa) całość. Gimnastyka dla mózgu plus świetne zdjęcia i efekty specjalne (scena nieważkości w korytarzu hotelowym - bezcenna).



Prawdziwe męstwo / True grit
reż. Joel i Ethan Coen

Uwielbiam braci Coen. Tak uprzedzam, żebyście wiedzieli, że nie jestem obiektywna.

Film to remake westernu z 1969 r. Czternastoletnia Mattie zamierza dopaść mordercy swego ojca i zaprowadzić go przed oblicze sprawiedliwości. Dzięki swojej determinacji zyskuje pomocnika w postaci szeryfa "Roostera" Cogburna (Jeff Bridges). Obydwoje wyprawiają się w pogoń za Tomem Chaney'em - przez dzikie ostępy, w których ludzkie życie i śmierć niewiele znaczą. Na dzikim zachodzie człowiek człowiekowi wilkiem. Można by ten film zatytułować "To nie jest kraj dla nastolatek"...

Film jest nieco nietypowy dla tych reżyserskich braci, niemniej wszystkie postaci mają wyraźny coenowski rys. Wydaje mi się, że gdyby to nie był remake, ich piętno byłoby jeszcze silniejsze (może z korzyścią dla filmu). Polecam, nawet tym, którzy za westernami nie przepadają - mnie bardzo spodobał się nieco "odczarowany" dziki zachód, w którym pomiędzy podłymi bandytami i dzielnymi szeryfami musieli znaleźć swoje miejsce także zwykli ludzie.

Aha, i dla mnie jest to zdecydowanie oskarowy plakat. Chętnie zawiesiłabym sobie na ścianie pełnowymiarową wersję.


The social network
reż. David Fincher

Tu też odsyłam do wcześniejszej recenzji.
Film o twórcy Facebooka - to nie brzmi pasjonująco, nawet uwzględniając fakt, że jego założyciel nie miał 20 lat, jego życie społeczne pozostawiało wiele do życzenia, a dzięki swojemu pomysłowi stał się miliarderem w ekspresowym tempie.

Ponownie jednak - pozornie mało filmowa historia okazała się perełką w rękach zdolnego reżysera (chociaż do tej pory Fincher kręcił dość nierówne filmy, moim zdaniem). Bardzo dobre aktorstwo i rewelacyjne dialogi dają razem genialny efekt. Aktor grający główną rolę, Jesse Eisenberg (mała ciekawostka - z pochodzenia Polak, rodzice wyemigrowali ze Szczecina, mówi po polsku), został nominowany do Oskara i gdyby nie Colin Firth, byłby moim faworytem.

Zdecydowanie i niepodważalnie oskarowa była scena wyścigu wioślarskiego i domagam się nominowania jej w jakiejś kategorii ;)

***
Pominęłam w swojej ocenie dwa filmy: Fighter D.O. Russella oraz Toy story 3. Tego pierwszego nie widziałam i nie planuję, więc nie mogę ocenić. Toy story natomiast, żeby nie wiem jak było rewelacyjne, powinno być, moim zdaniem, oceniane w kategorii filmów animowanych.

A jakie są Wasze typy?

21 lutego 2011

Mam czas

Nigdy nie mówcie, że nie macie czasu - zwłaszcza na spotkania z przyjaciółmi, rozmowę, czytanie, zabawę z dziećmi i beztroskie nicnierobienie! Nie dajcie wygrać szarym panom! Oni i tak ostatnio odnoszą same sukcesy, a nie wiadomo, ile jeszcze będziemy musieli czekać na Momo.

Michael Ende
Momo
Znak 2010
tłum. Ryszard Wojnakowski
ss. 258


Jestem ogólnie mało zorganizowana. Porządki w moim wykonaniu wloką się w nieskończoność, zwłaszcza, jeśli sprzątanie obejmuje regał z książkami lub sterty gazet. Praca na komputerze jest bojkotowana przez blogi, które rzucają się na mnie i każą mi się czytać. Od czasu do czasu postanawiam to zmienić. Czytam o organizowaniu, oszczędzaniu i racjonalnym wykorzystywaniu  czasu, a potem staram się wcielać zasady w życie. I nic. Efekt jest, ale nie do końca ten, o który mi chodzi. To prawda, że kiedy bardzo dobrze rozplanuję sobie zadania do wykonania i ściśle trzymam się planu, udaje mi się zrobić bardzo dużo. Ale wraz z zakończeniem ostatniego zadania kończy się też dzień i trzeba iść spać - czytaj: nie zostaje żaden czas wolny (nawet jeśli uwzględniam go w planach). Nie wiedziałam, jak to się dzieje, ale teraz, po przeczytaniu "Momo", jestem mądrzejsza. Otóż, kiedy jestem bardzo zajęta i skupiona tylko na pracy, przybiegają do mnie szarzy panowie z Kasy Oszczędności Czasu i cichaczem  podkradają mi ten czas, który normalnie spędzam na podczytywaniu blogów, gazet, niezobowiązujących rozmowach na boku, telefonach do znajomych itp. Więc, jak kończę pracować, to nic mi już nie zostaje!

Jaki to ma związek z książką? A taki, że podtytuł "Momo" brzmi: osobliwa historia o złodziejach czasu i dziewczynce, która odzyskała dla ludzi skradziony czas. Wiele więcej Wam nie powiem, przeczytajcie sami. Dowiecie się wtedy o podłej intrydze popielatych agentów z Kasy Oszczędzania Czasu, poznacie Mistrza Horę i jego żółwicę Kasjopeję, która im wolniej idzie, tym szybciej dociera do celu, a przede wszystkim zaprzyjaźnicie się z Momo.

Dodam tylko, że naprawdę warto, bo to piękna i mądra opowieść dla dzieci (Ende to  cudowny gawędziarz), a dla dorosłych - doskonale źródło refleksji nad ciągłym pośpiechem, w który zbyt łatwo popadamy. Książka działa terapeutycznie - sprawdziłam na sobie. Przeczytałam i ... zwolniłam tempo :) 

Bardzo też mi się spodobała pochwała dziecięcej wyobraźni, dzięki której do zabaw niepotrzebne są wymyślne gadżety, bo wystarcza "parę pudełek, podarty obrus, kretowisko albo garść kamyków". Czy dzisiejsze dzieci jeszcze potrafią się tak bawić? Jak obserwuję moją małą siostrzenicę, to każda jej zabawka gra, śpiewa i mruga światełkami...

20 lutego 2011

Tajemna kraina w kształcie lotosu

Ian Baker
Serce świata
The heart of the world.
A journey to the last secret place.

tłum. Dorota Kozińska
Świat Książki 2009
ss. 527

Kiedy podróżnik wybiera się na poszukiwanie miejsca, które nie istnieje, nie należy oczekiwać typowej książki podróżniczej. Ian Baker spędził kilka lat, szukając bejul - mitycznej buddyjskiej krainy, która przynależy raczej do świata duchowego niż fizycznego. 

Na pograniczu Tybetu i Indii, w dolinie rzeki Cangpo, leży niedostępna i niezbadana kotlina Pemako. Według starych buddyjskich zwojów to brama do niebiańskiego królestwa, a jej ukształtowanie jest ziemską reprezentacją bogini Dordże Pagmo. Dotarcie do tego miejsca zależy nie od umiejętności i sprzętu, ale przede wszystkim od karmy i wiedzy, jak w trakcie wędrówki nie urazić bóstw. Zwykły podróżnik może znaleźć się we właściwym geograficznie położeniu, ale nie odnajdzie prawdziwego Pemako, "tajemnej krainy w kształcie lotosu". 


Buddyjskie flagi modlitewne.

Jakby tego było mało, nawet  rozpatrując rzecz czysto geograficznie, ciężko jest dotrzeć do Pemako. Od początku XIX wieku zapuszczali się tam Brytyjczycy. Podróżników przyciągały nie tyle legendy o bejul, co o wielkich wodospadach, na które wskazywały różnice w poziomie tej samej rzeki na jej początku i końcu (czyli w Tybecie i w Indiach, bo rzeka jest długa).  Żadna z wypraw nie zakończyła się powodzeniem i wodospady Cangpo przeistoczyły się w "świętego Graala topografów".

Problemy odkrywców niekoniecznie były jednak związane z ich karmą, a raczej z koszmarnymi warunkami, jakie panowały w tym "raju na ziemi". 

"Nie dość, że las okazał się prawie nieprzebyty, to jeszcze na ziemi - ledwie prześwitującej spod roślinności - aż roiło się od pijawek. Te krwiożercze pierścienice są ślepe, reagują jednak na temperaturę ciała ofiary. Przycupnięte na mokrych liściach, spadały na nas z gałęzi drzew i przebijały się przez wszystkie warstwy odzieży, żeby dotrzeć do skóry. Trudno było je nawet zliczyć.
Występują tu rozmaite gatunki pijawek, od prawie niedostrzegalnych gołym okiem do dziesięciocentymetrowych olbrzymów. Zatrzymywaliśmy się co kilka minut, żeby strzepnąć ich możliwie jak najwięcej - czasem kilkadziesiąt (...)." s. 256

Na uciążliwości te można jednak, przy odrobinie dobrej woli, a tej Bakerowi nie brakowało, spojrzeć od innej strony:
"...lama przełożony przestrzegł nas przed pijawkami w dżungli powyżej Medoku. Kiedy oblezą nam nogi i wkręcą się we włosy, mamy sobie wyobrazić, że zjawiły się po to, by wyssać z nas nieczystości karmiczne. Jeśli zdołamy wytrwać w przyrodzonej wielkoduszności, podróż przez ukrytą krainę przysporzy nam wielkich zasług. W przeciwnym razie tylko się nacierpimy." s. 324

Rzeczywistość wymagała od podróżników wielkiej wiary i wytrwałości. Drogi nie ułatwiały zmienne, ale na ogół koszmarne, warunki pogodowe oraz skomplikowana sytuacja polityczna Tybetu. Chińczycy nader niechętnie patrzyli na wędrówki do Pemako, wjazd na te tereny wymaga wielu zezwoleń, które zresztą i tak często nie są respektowane przez miejscowych chińskich zarządców.

"Droga przez Tybet (...) okazała się wielkim wyzwaniem dla duszy: od zetknięcia z przyziemną chciwością tybetańskich pielgrzymów począwszy, na meandrach chińskiej biurokracji skończywszy. Szef milicji w Baji rozwiał wszelkie marzenia o ziemskim raju. Kiedy był w Medoku, pijawki zjadły mu żywcem jednego z koni. Żołnierz, który złamał nogę w dżungli, cudem uniknął podobnego losu." s. 393.

Nic dziwnego, że te terytoria przez tyle lat były dosłownie białą plamą na mapie. 


Baker nie grzeszy pychą i nie występuje jako "biały odkrywca". Podkreśla, że "obszar uznawany przez tyle lat za terra incognita jest doskonale znany buddyjskim myśliwym". W odciętych od świata, jak by się wydawało, terenach Pemako leżą tybetańskie wioski, a ich mieszkańcy doskonale odnajdują się w tym tak nieprzyjaznym człowiekowi terenie  (chociaż i oni nie wszędzie są w stanie się zapuścić, nie posiadając specjalistycznego sprzętu). Baker przytacza nawet dowcip rysunkowy z lat 60., na którym biały podróżnik stoi przy wodospadzie, a jego tubylczy przewodnik mówi "To prawda, to bardzo piękny wodospad. Zawsze miałem nadzieję, że ktoś go odkryje".


Co najsmutniejsze, chińska polityka niszczenia kultury Tybetu nie omija także Pemako. Podczas ostatniej wyprawy Bakera do tego samego celu - ukrytych wodospadów Cangpo - wyruszyła też wielka wyprawa Chińczyków. Jej cel nie miał jednak nic wspólnego z buddyzmem. Rząd chiński uznał, że w sercu Pemako doskonale byłoby umieścić największą hydroelektrownię na świecie, a żeby ją postawić, planuje przebić przez świętą krainę tunel, używając do tego celu ładunków jądrowych.


Książka, choć interesująca, jest koszmarnie trudna. Męczyłam ją bardzo długo, ale jednocześnie żal mi było odłożyć ją nieprzeczytaną. Autor jest naukowcem a nie literatem i to niestety widać. Treść jest bardzo ciekawa, ale forma ciężko przyswajalna. Książka jest spora objętościowo, mnóstwo miejsca zajmują w niej drobiazgowe opisy poczynań Bakera pomiędzy podróżami, jego spotkań z niezliczoną ilością duchowych przywódców, zawiłości tybetańskiego buddyzmu i innych informacji, które nie są interesujące dla przeciętnego czytelnika.
Mimo pasji, widocznej w tym co robi, autor nie potrafi porwać ze sobą odbiorcy. Książka jest dziwnie niespójna, chaotyczna, naszpikowana tybetańskim słownictwem  - na szczęście jest słowniczek, ale i tak utrudnia to czytanie. Opisy samych wypraw też są dziwnie mało emocjonujące - czasem zdarza się jakaś naprawdę ciekawa informacja, ale autor podaje ją jakby ukradkiem, nigdy nie rozwija. 

Nie żałuję jednak, że ją przeczytałam, bo daje wiele do myślenia. Fascynujące jest zderzenie filozofii buddyjskiej z rzeczywistością i szczera wiara Tybetanczyków w mityczną krainę. Jeśli kogoś nie przeraża skomplikowany tekst, a chce się dowiedzieć, czy Baker odnalazł bejul i czy w Pemako rzeczywiście kryją się wielkie wodospady, a przy okazji spotkać się blisko z tybetańską kulturą, to polecam.

Dodam jeszcze, że książka jest bardzo porządnie wydana - twarda oprawa, czytelny font, spore marginesy, słownik, przypisy i wiele fotografii (szkoda tylko, że nie kolorowych). Moim zdaniem, bardzo by się jednak przydały szczegółowe mapki przy poszczególnych wyprawach - ale to już uwaga do autora, a nie wydawnictwa.

18 lutego 2011

Outlet dla mola

Czyżby narodziło się nowe miejsce pielgrzymek dla moli? Przy okazji pobytu w stolicy nie omieszkam sprawdzić.

Już dziś rozpoczyna swoją działalność salon wyprzedażowy sieci Empik, o powierzchni ponad 400 mkw., zlokalizowany w pasażu galerii handlowej Tesco na warszawskich Kabatach. Jego oferta obejmuje 21 tys. tytułów - przede wszystkim książki i płyty z muzyką a także filmy i gry w cenach o kilkadziesiąt procent niższych niż w regularnych salonach sieci.
„To pierwszy tego rodzaju sklep Empik w Polsce. Na ponad 400 mkw. powierzchni klienci znajdą czytelnie oznaczone strefy z poszczególnymi kategoriami produktów – płytami z muzyką (od pop, rock aż po klasykę i jazz), książkami (reprezentującymi praktycznie wszystkie kategorie tematyczne), filmami (pełna oferta: od bajek, komedii po horrory i thrillery; na nośnikach tj. DVD, BD, VCD, HD, VHS) oraz grami, konsolami i akcesoriami multimedialnymi. Asortyment stanowią produkty w pełni wartościowe – tzw.końcówki serii/wydań, tytuły wydane kilka lat temu, tylko część oferty to produkty uszkodzone. Płyty można kupić już od 4,99 złotych a książki od 0,99 zł. Filmy DVD są dostępne w średniej cenie ok. 5 zł” – informuje Empik.
Empik zaprasza klientów do swojego outletu od 18 lutego (piątek), od godz. 12.
Źródło:  http://rynek-ksiazki.pl/aktualnosci/outlet-na-kabatach_25335.html

15 lutego 2011

Zdziecinnienie postępuje

Znów królują u mnie ekranizacje książek dla dzieci - dwa hity kinowe i jeden film chyba zupełnie nieznany w Polsce, podobnie jak jego pierwowzór książkowy.

Podróż Wędrowca do Świtu to moja ulubiona część narnijskiego cyklu (no, może ex aequo z Siostrzeńcem czarodzieja) i bardzo się cieszę, że nie została spaprana przez filmowców. 


Nie jest to może ekranizacja idealna, nadal nie ma całego uroku pierwowzoru - ani  magii starej angielskiej wersji serialowej - ale jest ładna, zgrabna i przyjemna. Ogląda się bez bólu, nic w treści nie zgrzyta, nie ma zbyt nachalnych momentów wzniosło-umoralniających. Nawet dubbing jest zaskakująco udany - po kilku minutach zapomniałam, że jest, a np. na dubbingowanym Harrym Potterze cierpiałam przez cały seans.


Dla niewtajemniczonych lub niepamiętających zbyt dobrze treści książki: Łucja i Edmund zostają wysłani do ciotki, gdzie muszą znosić swojego irytującego, wiecznie niezadowolonego kuzyna Eustachego. Za sprawą magii (rzecz jasna) przenoszą się wraz z nim do Narnii, gdzie trafiają na tytułowy okręt, na którym ponownie spotykają księcia Kaspiana. Kaspian wyruszył na morze, by odnaleźć zaginionych przyjaciół swojego ojca. Dzieci towarzyszą mu w wyprawie, razem odkrywając tajemnicze wyspy i płynąc coraz dalej na wschód, po niezbadanych wodach, za którymi kryje się ponoć kraina Aslana. Po drodze marudny Eustachy dostaje szkołę życia i pod wpływem doświadczeń zmienia się na lepsze. (Oczywiście Amerykanie nie byliby sobą, gdyby nie utkali tam jeszcze paru wątków umoralniających: Łucja zmaga się z zazdrością o urodę siostry, a Edmund - o sławę brata.)


Ryczypisk kupił mnie bezwarunkowo :)


Polecam dzieciom i dorosłym sympatykom Opowieści z Narnii.

****************************************************************

Dla równowagi teraz będę krytykować ;)

Kolokwialnie rzecz ujmując, po przeczytaniu książki "Percy Jackson i bogowie olimpijscy: Złodziej pioruna" napaliłam się na film. Uwielbiam ekranizacje,  tę możliwość zobaczenia "na żywo" tego, co wcześniej oglądałam tylko oczyma wyobraźni i przeżycia wszystkich emocji raz jeszcze. Nie oczekuję idealnie wiernej ekranizacji, ale równie dobrej jak pierwowzór. W tym wypadku się przeliczyłam.

Być może obejrzenie jej natychmiast po lekturze było błędem. Twórców poniosła fantazja i uznali, że są w stanie wymyślić wszystko lepiej niż Rick Riordan, więc z pierwowzoru zostawili w sumie tylko sam pomysł z bogami oraz imiona głównych bohaterów. Cała reszta, która  mi się tak podobała, w ogóle nie zaistniała. Może gdybym nie czytała książki i nie znała tej "reszty", nie odczułabym tak jej braku.


Bohaterowie - Percy i jego przyjaciele - są znacznie starsi niż w oryginale, gdzie mieli latek 12, li i jedynie. Głównym celem postarzenia ich było chyba wykreowanie nowych idoli wśród nastolatek. Zagubiony w książce Percy, w filmie nadzwyczaj gładko przełyka informacje o istnieniu greckich bogów i swoim pochodzeniu od nich. Zresztą to, co w powieści odkrywane było stopniowo przez całą akcję, tutaj zostaje mu skrótowo wyłożone już na samym początku. Zlikwidowano kilka fantastycznych postaci, np. głównych wrogów Percy'ego w obozie, czyli wojownicze dzieci Aresa, oraz Dionizosa w roli kierownika obozu (bez wątpienia niewłaściwy bóg na niewłaściwym miejscu). Annabeth, przyjaciółka Percy'ego i córka Ateny, która w książce odziedziczyła po bogini mądrości inteligencję i liczne zainteresowania, w filmie jest tylko szaloną wojowniczką. Innych hobby,  poza wywijaniem mieczem, brak (tak, Atena jest również boginią wojny, ale w nieco innym wydaniu). 


No i wreszcie zmiana, która mnie najbardziej zirytowała, czyli natura bogów. W książce byli tacy, jak w mitologii, czyli bardzo ludzcy - kłótliwi, pożądliwi, nieodpowiedzialni i egoistyczni. Filmowcy widoczni uznali, że takie zachowanie bogom nie przystoi, więc zamiast Zeusa Gromowładnego, mamy Zeusa Dobrotliwego, który w oczach ma mądrość (gdzie się podziało: "w nagrodę cię nie zabiję"?), zaś Posejdon tak naprawdę kocha tylko matkę Percy'ego i nieustannie tęskni za swoim ziemskim synem. Twórcy postanowili naprostować jeszcze kilka "błędów" pisarza i np. Meduza nosi turban w stylu boho zamiast czadoru, Percy nie zostawia matki w Hadesie, bo jakże to tak, a rzeczona matka pozbywa się partnera w znacznie mniej wyrafinowany sposób... Ech, te amerykańskie moralitety...



****************************************************************
From time to time to ekranizacja angielskiej klasyki literatury dziecięcej, chyba nigdy nie przetłumaczonej na język polski. Autorka, Lucy M. Boston, mieszkała w starej angielskiej rezydencji The Manor, którą przechrzciła na Green Knowe (co można przetłumaczyć jako Zielone Wzgórze ;) ). Tam stworzyła serię książek dla dzieci, których akcja rozgrywa się w tej właśnie rezydencji - stąd serię nazwano Green Knowe. Opowiada ona o tajemniczym domu, w którym przeszłość splata się bardzo dosłownie z teraźniejszością. Mieszkańcy widują duchy poprzednich mieszkańców, odkrywając sekrety ich historii.

Film powstał na podstawie drugiej książki z serii The Chimneys of Green Knowe. Niestety jej nie czytałam, więc nie mogę oceniać zgodności z oryginałem, niemniej sam film jest wart uwagi.

"I like this house" said Tolly. "It's like living in a book that keeps coming true"

Akcja rozgrywa się pod koniec II wojny. Bohater, Tolly, zostaje wysłany do rezydencji swojej babci. Ojciec Tolly'ego zaginął na wojnie, ale chłopiec nie traci wiary w jego odnalezienie. Tymczasem w nowym miejscu zamieszkania zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Pojawiają się ludzie, którzy zamieszkiwali rezydencję 200 lat wcześniej i Tolly zostaje wplątany w ich tajemnice.


Film jest bardzo angielski w klimacie (co tygrysy lubią najbardziej), grają w nim doskonali aktorzy: Maggie Smith i Timothy Spall (obydwoje znani m.in.  z Harry'ego Pottera). Akcja przypomina nieco "Północ w tajemniczym ogrodzie" Phillippy Pearce, ale o ile ekranizacja akurat tej książki mnie nie zachwyciła, to From time to time polecam.

10 lutego 2011

Świat, który nadejdzie

Dara Horn
Lepszy świat
The world to come
Tłum. Urszula Gardner
Książnica 2007
ss. 400


"Wart milion dolarów obraz Chagalla ginie z muzeum sztuki żydowskiej podczas wieczorku dla samotnych serc. Podejrzanym o kradzież jest Benjamin Zyskind, kiedyś cudowne dziecko, teraz układający pytania do teleturniejów samotnik, przekonany, że ten sam obraz wisiał na ścianie salonu w jego domu rodzinnym. Ben robi co może, by uniknąć konfrontacji z policją, równocześnie starając się rozwikłać zagadkę obrazu, który skrywa nie tylko historię jego rodziny, ale i tajemnice niezwykłej przyjaźni dwóch wielkich żydowskich artystów: Marca Chagalla i Der Nistera."

Zastanawiałam się, czy nie zatytułować tej notki: "Kto wymyśla blurby?". Bardzo bym chciała, żeby mi ta osoba wskazała fragmenty książki, wskazujące, jak to "Ben robi co może, by uniknąć konfrontacji z policją" oraz próbuje "rozwikłać zagadkę obrazu", a także te, w których mowa o ukrytych w obrazie tajemnicach przyjaźni Chagalla i Der Nistera. Notka jednoznacznie skojarzyła mi się z książką,  której głównym tematem jest kradzież dzieła sztuki i ukryte w nim tajemnice - może coś w stylu "Szachownicy flamandzkiej" Pereza (którą zresztą gorąco polecam) i było to skojarzenie zupełnie mylne.

Inna sprawa, że chyba powinnam być autorowi blurba gorąco wdzięczna. Być może nigdy nie ściągnęłabym tej książki z bibliotecznej półki (gdzie udałam się, żeby "tylko oddać i NIC nie wypożyczać"), gdyby nie rzuciły się na mnie hasła: "kradzież dzieła sztuki" i "Chagall". Dzięki niemu miałam szansę przeczytać zdumiewająco piękną powieść (zdumiewająco - w kontekście jej małej popularności), głęboko osadzoną w kulturze żydowskiej - oplecioną wokół obrazu Chagalla historię kilkorga ludzi, która toczy się na przestrzeni kilkudziesięciu lat i trzech kontynentów, wijąc się między młodą bolszewicką Rosją, współczesną Ameryką a ogarniętym wojną Wietnamem.

Punktem wyjściowym jest rzeczywiście kradzież obrazu Chagalla "Szkic do  obrazu >>Nad Witebskiem<<" z Muzeum Żydowskiego w Nowym Jorku - podczas odbywającego się tam przyjęcia ktoś po prostu ściągnął obraz ze ściany. Co ciekawe, jest to wydarzenie autentyczne, które miało miejsce 7 czerwca 2001 r. Obraz odnaleziono w lutym 2002 r. na poczcie w Kansas. Autorka zainspirowała się kradzieżą, tworząc jednak własną opowieść, całkowicie fikcyjną, niemającą nic wspólnego z rzeczywistymi postaciami i motywacjami złodziei.

Marc Chagall "Szkic do obrazu >>Nad Witebskiem<<"
Marc Chagall "Nad Witebskiem"
Udało jej się doskonale - stworzyła idealną mieszankę trudnej rzeczywistości Żydów, którzy pozostają obcymi nawet w krajach, które zamieszkują od pokoleń, oraz magii ich kultury i wierzeń. Przy okazji uratowała od zapomnienia kilka przepięknych opowieści żydowskich pisarzy oraz uświadomiła mi (aż wstyd się przyznać), że Marc Chagall (który kojarzył mi się wyłącznie z Francją) był w rzeczywistości białoruskim Żydem i nazywał się Mojsza Chackielewicz Szahałau. Wątki życiorysu Chagalla, które pojawiają się w powieści - jego praca w sierocińcu w Małachówce i późniejsza emigracja - też są zresztą oparte na faktach, podobnie jak niewesoła historia pisarza Der Nistera.

Piękna opowieść, ale uwaga - nie taka, która porywa od pierwszej strony, wciąga w wir wydarzeń i bez tchu rzuca po całym świecie, ale taka, którą czyta się powoli i do której chce się wracać.

PS. Znów tytuł oryginału "Świat, który nadejdzie" bez porównania lepiej oddaje treść książki -  można go zinterpretować na wiele sposobów.

8 lutego 2011

Podróżnik na wyspach wyobraźni

Guliwer plasuje się w świadomości społecznej gdzieś między królewną Śnieżką a sierotką Marysią, a od wspomnianych odróżnia go tylko płeć. Generalnie duży facet i małe krasnoludki, a potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Mało kto pamięta, że powieść Johathana Swifta była satyrą polityczną, skierowaną zdecydowanie do dorosłych odbiorców i nosiła dźwięczny tytuł: Travels into Several Remote Nations of the World, in Four Parts. By Lemuel Gulliver, First a Surgeon, and then a Captain of several Ships. Pod płaszczykiem fantastycznej opowieści pewnego marynarza-podróżnika (o wyjątkowym niefarcie na morzu zresztą) pisarz skrytykował rządzących, naukowców, filozofów i ludzkość jako taką. A jakby tego było mało, stworzył zarazem doskonałą książkę przygodową, którą po niemal 300 (!) latach od powstania nadal czyta się znakomicie.


Czytałam "Podróże Guliwera" ładne parę lat temu, ale pamiętam, że było to dla mnie odkrycie. Do sięgnięcia po nią zmotywował mnie znakomity brytyjski miniserial z 1996 roku. Obecna uwspółcześniona amerykańska superprodukcja, która szaleje po kinach we wszystkich trzech wymiarach, jest niestety boleśnie koszmarna i potrafi do oryginału całkowicie zniechęcić. Rozgrywa się niemal wyłącznie w krainie liliputów (w książce to tylko jedna z czterech odwiedzonych przez Guliwera krain) i opowiada o tym, jak bardzo każdego uszczęśliwia amerykanizacja (tak - Guliwer bardzo dosłownie przekształca krainę liliputów w małą Amerykę, a tubylcy są zachwyceni). Sam Guliwer jest niedorosłym matołkiem, dla którego życiowym odkryciem (i morałem całego filmu przy okazji) jest to, że kłamstwo ma krótkie nogi i generalnie nie popłaca. Rozumiem, że twórcy celowali w odbiorcę małoletniego, ale ja bym swojego dziecka na to nie zabrała.


Jeżeli jednak macie ochotę zapoznać się z prawdziwym Guliwerem, polecam i książkę, i wspomniany film z lat 90. Ekranizacja ta nieco odbiega od oryginału, ale - co rzadko się zdarza - zdecydowanie na plus.


Akcja rozgrywa się na dwóch planach. Oto mamy Guliwera, który po powrocie ze swoich wojaży  opowiada niestworzone brednie o liliputach, olbrzymach i latających wyspach, za co zostaje umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Jedyną osobą, który wierzy we wszystko, co opowiedział, jest jego mały synek. Robi co może, by udowodnić, że jego ojciec nie jest kłamcą ani szaleńcem i tym samym umożliwić mu powrót do domu*.


Ta opowieść przeplatana jest podróżami Guliwera, który oprócz liliputów odwiedza też krainę zamieszkaną przez gigantów i latającą wyspę Laputę, na której filozofowie są tak głęboko pogrążeni w myślach, że muszą zatrudniać służących do ostrzegania ich przed niebezpieczeństwem uderzenia się w niski strop lub potknięcia o próg. Ostatnim etapem podróży jest utopijna wyspa zamieszkana przez mądre konie, Houyhnhnmy, które reprezentują wszelkie szlachetne wartości, podczas gdy człekopodobne stwory, Yahoosy, to ucieleśnienie ludzkich wad.


W wersji książkowej Guliwer po dłuższym pobycie w krainie szlachetnych Houyhnhnmów poczuł taki wstręt do ludzi, że nie miał ochoty przebywać w ich towarzystwie i zdecydował się zamieszkać w stajni razem z końmi. Co ciekawe, sam Jonathan Swift pod koniec życia miał podobne poglądy na towarzystwo innych ludzi, został uznany za niepoczytalnego, a dowodem jego szaleństwa miał być właśnie ostatni  rozdział "Podróży Guliwera".


Polecam - w odróżnieniu od najnowszej wersji kinowej, zarówno książka, jak i miniserial dają do myślenia odbiorcom w każdym wieku.

 



Podróże Guliwera, reż. Charles Sturridge, USA, UK 1996.
Podróże Guliwera 3D, reż. Rob Letterman, USA 2010.

* Pamiętam, że kiedy sięgnęłam po książkę, byłam bardzo rozczarowana faktem, że Guliwer wcale nie  miał syna, tylko córkę, a cały wątek udowadniania, że jego historie są prawdziwe, powstał w wyobraźni reżysera.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...