Elizabeth Gilbert
I że Cię nie opuszczę...
czyli Love Story
I że Cię nie opuszczę...
czyli Love Story
tłum. Marta Jabłońska-Majchrzak
Rebis 2010
audiobook
czyt. Anna DereszowskaW pewnej rzymskiej dzielnicy istnieje następująca tradycja związana z oświadczynami:
Kiedy mężczyzna chce poślubić swoją wybrankę, udaje się pod jej okno i zaczyna śpiewać pieśń o dźwięcznym tytule: Roma Nun Fa la Stupida Stasera, w której błaga Rzym o pomoc w realizacji swoich pragnień, czyli w uzyskaniu zgody ukochanej. Jego towarzysze i mężczyźni z okolicy wspomagają go śpiewając "Rzymie nie bądź głupi tej nocy, pomóż mu trochę". Na to ukochana podchodzi do okna i zaczyna śpiewać swoją partię, o całkiem przeciwnej wymowie - błaga w niej Rzym, żeby pomógł jej odrzucić prośby mężczyzny. Bo jak wiadomo małżeństwo to koniec wolności dla kobiety - dzieci, kuchnia - nie ma się do czego spieszyć. Kobiety z okolicy wychylają się z okien i wtórują jej - "Rzymie nie bądź głupi tej nocy, pomóż jej trochę".
Liz, Autorka i narratorka książki, nie uważa, żeby małżeństwo było szczególnym nieszczęściem akurat dla kobiety, ale sama nie ma ochoty wiązać się ponownie. Ma za sobą jedną przysięgę małżeńska oraz długi bolesny rozwód (o tym można poczytać w Jedz, módl się, kochaj), co wystarcza, żeby była sceptycznie ustosunkowana do tej instytucji. W dodatku jej wybranek, Felipe, także jest rozwodnikiem i nie czuje potrzeby ponownego składania przysięgi, która, jak widać, niewiele znaczy. Liz i Felipe zamierzają pozostać ze sobą na zawsze, ale w związku nieformalnym. Los jednak płata tej parze dość okrutnego figla. Felipe, który jest Brazylijczykiem, zostaje zatrzymany na amerykańskim lotnisku i otrzymuje zakaz wjazdu do kraju - mimo że jest stosunkowo bogatym biznesmenem i wcześniej wielokrotnie odwiedzał Stany (amerykańscy urzędnicy nigdy nie przestaną mnie zadziwiać) i mimo że jest uczuciowo związany z Amerykanką. Para staje przed dylematem - albo związek nieformalny i mieszkanie poza granicami USA, albo ślub. Liz nie wyobraża sobie życia na stałe poza ojczyzną, ma tam wszystkich bliskich, więc decyzja jest oczywista, chociaż podjęta bez entuzjazmu. Aby przekonać samą siebie, że małżeństwo nie jest z góry skazane na porażkę, Liz wykorzystuje te kilka miesięcy, które para spędza włócząc się po tanich hotelach Azji Południowej i czekając na decyzję władz amerykańskich, na poznanie historii i obyczajów związanych z tym sakramentem.
Pomimo tego, że pierwsza książka Gilbert Jedz, módl się, kochaj bardzo mi się spodobała, nie byłam przekonana do kontynuacji, bo oceniając po tytule, rzeczywiście spodziewałam się Love Story. Na szczęście myliłam się. Historię uczucia Liz i Felipe, okraszoną wszelkimi ich osobistymi perypetiami, dałoby się bez problemu streścić w jednym niedługim rozdziale. Reszta książki to tak naprawdę ciekawy felieton o sensie małżeństwa. Liz swobodnie podróżuje w czasie i przestrzeni. Pisze o początkach małżeństwa w czasach przedchrześcijańskich, o jego stopniowym "przejęciu" przez Kościół, o jego pojmowaniu jako instytucji religijnej i państwowej, która pozwala "zapanować" nad społeczeństwem. Przywołuje historie małżeństw swojej babki, matki, przyjaciół. Rozmawia z mieszkankami Tajlandii, w której przebywa, o ich zaskakująco odmiennym sposobie pojmowania damsko-męskiego związku. Próbuje dojść do tego, co przesądza o trwałości związku, a co o szczęściu współmałżonków (jak się okazuje, trwałe nie oznacza szczęśliwe, a tak jedno, jak i drugie nie musi być wcale wynikiem ślubu z wielkiej miłości). Ponieważ ani ona, ani Felipe, nie pragną dzieci, porusza też tematykę obecności potomstwa w związku.
Ponieważ należę do osób, które muszą wysłuchiwać pytań "kiedy ślub?" i "kiedy dzieci?" (odpowiedzi: "nie zastanawiałam się" i "pewnie kiedyś"), lektura szczególnie mi odpowiadała. Nie należę do ludzi, którzy uważają, że ślub trzeba wziąć, bo "tak się robi", a dzieci trzeba mieć "bo wszyscy mają", a w ogóle to "co ludzie powiedzą". Nie jestem przeciwniczką formalizacji związku. Po prostu, podobnie jak Autorce, wydaje mi się zadziwiające, że powiedzenie ukochanej osobie, że chce się z nią być do końca życia (i vice versa) ma w społeczeństwie różną wartość, w zależności od tego, kto się temu przysłuchuje. Sama ceremonia to przyjemna rzecz, ale czy rzeczywiście niezbędna? I że Cię nie opuszczę... pozwoliło mi spojrzeć na tę kwestię z różnych perspektyw. Zainteresowanym tematyką polecam.
Jeszcze kilka słów o jakości audiobooka. Annę Dereszowską poznałam w czasie słuchania "Igrzysk śmierci" i przyznaję, że ma bardzo przyjemny głos. Jak dla mnie jednak zbyt lubi przyjmować łzawe tony, co niekiedy naprawdę irytuje. Ogólnie jednak słucha się dobrze.
Raczej nie przeczytam, nie mam sily na wyciskanie z cytryny czegoś fajnego, czyli dalsze sekwencje love story. Ale przeczytalam z zainteresowaniem twoja recenzje:)
OdpowiedzUsuńhttp://lotta-kronika-pachnacych-kartek.blogspot.com/
Mam ją w planach. A odnośnie Twojej wypowiedzi o ślubie i dzieciach to mam takie samo zdanie :)
OdpowiedzUsuńNajpierw zabiorę się w końcu za "Jedź, módl się, kochaj". :)
OdpowiedzUsuńTwoją recenzję czytało się bardzo miło :) A czy sięgnę po tę książkę - nie wiem. Na razie kurzy się na półce "Eat, Pray, Love", i choć pamiętam, że pisałaś o tej książce bardzo pozytywnie, to jakoś nie mogę się do niej zabrać. Mam wrażenie, że wszędzie jej pełno...
OdpowiedzUsuńDołączam się do Edith i Ciebie, w kwestii zdania :)
OdpowiedzUsuńNie lubię audiobooków. Jestem wzrokowcem i książka to ma być książka i koniec ;) Podziwiam jednak ludzi, którzy potrafią się skupić na słuchaniu ;)
OdpowiedzUsuńZ tą autorką nie miałam jeszcze okazji się zaznajomić, ale wszystko przede mną ;)
Lotta - nie zmuszam :) Ale cieszę się, że spodobała Ci się moja recenzja :)
OdpowiedzUsuńEdith i Aneta - dobrze, nie czuję się osamotniona :) Pozdrawiam :)
Vampire Slayer - myślę, że kolejność w przypadku tych książek nie ma większego znaczenia, niemniej Jedz, módl się, kochaj jest mi tematycznie bliższa, więc tym bardziej polecam. Tylko nie nastawiaj się na książkę podróżniczą, bo to nie to, chociaż często tak sie ja reklamuje.
Grendella - jak ukazało się w Polsce jej pierwsze wydanie też była w Polsce strasznie nachalnie reklamowana, więc wcale nie chciałam jej czytać. Ale dostałam ją w prezencie i wsiąkłam. Teraz z okazji ekranizacji i wznowienia znowu nią atakują zewsząd, więc rozumiem, że możesz mieć przesyt.
OdpowiedzUsuńPrzyjemnostki - ja się długo przekonywałam do audiobooków. Lubię bardzo jak mi ktoś czyta na głos, ale audiobooki są dla mnie nadal dość niewygodne - nigdy nie pamiętam gdzie skończyłam, notorycznie przy nich zasypiam (jeśli słucham na leżąco), nie mogę zaznaczać interesujących fragmentów... Niemniej musiałam się do nich przekonać. Mam dużą wadę wzroku i spędzam dziennie ponad osiem godzin wpatrując się literki na monitorze. Nie chcę już bardziej mordować swoich oczu. A poza tym - można słuchać sprzątając - czytać sprzątając jednak trudniej ;)
Recenzja bardzo sympatyczna nie mniej jednak ja z panią Gilbert na pewno się nie zaprzyjaźnię :)
OdpowiedzUsuńTajemnica - dziękuję :) Nie namawiam do czytania - zauważyłam, że Gilbert wzbudza żywe reakcje - od entuzjazmu po zdecydowaną niechęć.
OdpowiedzUsuńLilybeth tak zgadzam się, w przypadku Pani Gilbert nie ma uczuć pośrednich ;)
OdpowiedzUsuńTo ja z tych niechętnych. :) Bardzo dobra recenzja, książki już czytać nie muszę.
OdpowiedzUsuńAgnes - cieszę się, że bardziej lubisz czytać mnie niż autorkę bestsellerów :D
OdpowiedzUsuń