"Gdzie żyją tygrysy" Jean Maria Blas de Robles, Wydawnictwo Sonia Draga 2010
Prawdopodobnie moja ostatnia największa pomyłka. Bardzo chciałam tę książkę przeczytać, opis brzmiał dla mnie niezwykle kusząco, współczesna intryga przeplatana pamiętnikiem z XVII wieku. Współcześnie rzecz dzieje się w Brazylii, mamy tu mężczyznę imieniem Eleazar, który pracuje jako korespondent wojenny, choć słowo "pracuje" nie bardzo do niego pasuje. Lepiej - wegetuje. Poza przesiadywaniem w barze zajmuje się też opracowaniem starego manuskryptu, biografii Atanazego Kirchera, jezuity, podróżnika, odkrywcy i
wynalazcy. Równolegle poznajemy losy byłej żony Eleazara, Elaine, która udaje się z wyprawą badawczą (poszukiwania skamielin) w sam środek dżungli, gdzie od dzikich zwierząt bardziej niebezpieczni okazują się ludzie. Jest też ich córka, Moema, studentka etnologii, studiująca raczej w teorii niż w praktyce, która wiedzie ekscentryczny żywot lesbijki-narkomanki i stara się jak może doprowadzić się do kompletnego upadku. Te rozdziały przeplatane są fragmentami (długimi) owego rzekomego XVII wiecznego manuskryptu.
Rozczarowałam się bardzo, chociaż to nie jest zła książka, wprost przeciwna, była nagradzana i na pewno znajdzie swoich zwolenników. Jest dopracowana fabularnie, przemyślana, napisana z talentem, łatwo uwierzyć w realność współczesnych bohaterów, a nad wszystkim unosi się wzorcowy smutek tropików. Mimo wszystko, zupełnie nie mogłam się wciągnąć, nie bardzo mnie obchodziło, co stanie się z bohaterami, a fragmenty XVII-wiecznej biografii nudziły nieziemsko - mnie, wielbicielkę historii, pamiętników i biografii - toż to powinien być dla mnie rarytas. Ale nie był. W ddatku choć napisany stylizowanym językiem, manuskrypt wydał mi się zupełnie niewiarygodny.
Powieść liczy sobie 700 stron. Przeczytałam może 1/5, potem trochę przekartkowałam z nadzieją, że dalej będzie fragment, w który się lepiej wciągnę. Nie było, przekartkowałam dalej, podczytałam, przekartkowałam do zakończenia, sprawdziłam co stanie się finalnie z bohaterami. Zakończenie było ciekawe, ale zupełnie nie brakowało mi do szczęścia wiedzy, co działo się z bohaterami przez te przekartkowane kilkaset stron. Z ulgą zamknęłam książkę. No i najgorsze - zanim jeszcze przeszłam do kartkowania natrafiłam na jedne z najbardziej obrzydliwych opisów gwałtu, jaki miałam nieprzyjemność czytać. Przyznaję, że bardzo mi to zohydziło powieść, straciłam do niej serce, ale niestety obrazu z głowy nadal ciężko mi się pozbyć. Może to świadczy o kunsztcie autora, że potrafił to tak plastycznie oddać, ale na co mi taki kunszt...
Niepoprawna wielbicielka "Alicji w Krainie Czarów", zawyża poziom czytelnictwa, folguje nałogowi, uprawia tsudoku i hoduje dwa małe mole (książkowe). Poprzednia nazwa bloga (Jedz, tańcz i czytaj) zdezaktualizowała się - mam dzieci, nie mam czasu na nic, ale nadal czytam. Zamiast spać.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Winter is coming... Tym razem w komiksie.
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemi...
-
Moje pierwsze zetknięcie z Jane Eyre było całkiem nieświadome. W wieku kilku lat oglądałam z rodzicami jakiś film i jedyne co z niego zapami...
jak ujrzałam okładkę pierwsze co na myśl mi przyszło to anyż, a anyżu w jakiejkolwiek formie nie ścierpię ;)
OdpowiedzUsuńco do książki - to obietnica pamiętnika z XVII wieku mnie samą by skusiła ;) szkoda że się rozczarowałaś..i podziwiam, że piszesz opinię przeczytawszy zaledwie 1/5 całości ;)
Mnie anyż nie przeszkadza, więc okładka wyglądała mi nawet zachęcająco ;)
UsuńPodziwiać nie ma za co, ale ta 1/5 wystarczyła mi w zupełności do wyrobienia sobie opinii, a kartkowanie i podczytywanie 4/5 tylko ją potwierdziło. Dość starannie dobieram lektury i naprawdę rzadko się zdarza, żeby coś mi się do tego stopnia nie spodobało. A jakiś czas temu dorosłam do decyzji, że nie będę marnować czasu na książki, które do mnie nie przemawiają, bo niby w imię czego? Czy to by była lepsza recenzja, gdybym napisała - słuchajcie, już po 100 stronach wiedziałam, że to książka nie dla mnie, ale męczyłam pozostałe 300, żeby Wam powiedzieć, że to NA PEWNO książka nie dla mnie?