Jakiś czas temu pisałam, że drugi tom podobał mi się bardziej niż pierwszy. No to teraz trzeci podobał mi się bardziej niż drugi. Dobrze, jakby Martin utrzymał taką tendencję zwyżkową, ale slyszałam, że dalsze tomy są słabsze. Może i lepiej, bo obowiązki wzywają, dziecko wymaga wiktu i opierunku, a te tomy grube są. I czytając, czuję się taka wewnętrznie rozdarta :)
Wcale nie będę opisywać fabuły, bo jak ktos czytał, to zna. Jak nie czytał, bo go nie interesuje, to go nie zachęcę, a jak zamierza przeczytać, to niech czyta książkę, a nie moje opisy, zwłaszcza, że będę troszkę spojlerować.
W poprzedniej notce wahałam się czytać czy oglądać najpierw. Wyjaśniam, że doczekałam do serialu, ale po czwartym chyba odcinku mnie zmogło, długie okropnie przerwy między tymi odcinkami, nie mogłam tyle czekać, więc złapałam za książkę. Chciałam tylko doczytać do tego miejsca, co w serialu, nie wyprzedzać akcji, ale tak ciut-ciut wyprzedziłam, no a potem mnie Martin walnął akcją jak Ogar toporem i już nie mogłam odłożyć. Niby po pierwszym tomie już wiadomo, ze bohaterowie powieści nie są dla tego pisarza żadną świętością i nie można zakładać, że jak ważna postać, to będzie nieśmiertelna, ale takiego rozwoju wydarzeń, to się jednak nie spodziewałam.
Domyślam się, że wielu narzeka na rozbieżności miedzy filmem a książką, ale ja się czepiać nie będę. Po pierwsze wierna ekranizacja wymagałaby nakręcenia drugiej "Mody na sukces", po drugie budżet i możliwości w zakresie efektów specjalnych mają swoje granice, po trzecie wprowadzenie takiej nieprawdopodobnej liczby bohaterów drugo-, trzecio- i szesnastoplanowych, wszystkich obdarzonych zarysowanym wyraźnie charakterem, herbem, ziemią i rodziną, byłoby nie tyle niemożliwe, co śmiertelnie nudne dla odbiorcy, nic więc dziwnego, że twórcy sporo postaci wyciachali. Jeśli mam się czepiać, to niespecjalnie podobało mi sie zlanie w jedną osobę Gendry'ego i Edrica Storma. Z innej beczki - postać żony Robba jest zupełnie różna i w książce i w filmie, ale muszę przyznać, że ta filmowa przemawia do mnie bardziej. Podoba mi się też filmowa Shae, ale ta z powieści jest znacznie bardziej prawdopodobna, głupiutkie dziewczę, które myśli głównie o sukniach i klejnotach, a Tyrion jest dla niej środkiem do celu, dobrym, jak każdy inny. Nie mam tez nic przeciwko notorycznemu "postarzaniu" postaci w serialu, bo u Martina co bohaterka to ma lat 12, w porywach do 13. Rozumiem, że w kategoriach średniowiecznych jest już zdatna do ożenku, ale te lubieżne spojrzenia dorosłych mężczyzn na dwunastolatki, to mi się jednak podejrzane zdają. Zresztą w 16-letniego Robba tez jakoś nie mogę uwierzyć, jeśli chodzi o dojrzałość czynów. Gdyby Martin jednak dodał swoim młodocianym bohaterom ze 2 lata do wieku, to akurat by się zgodziło z ich postępowaniem. Ale to taki drobiazg.
Podoba mi się w serialu ograniczanie pierwiastków magicznych w porównaniu z literackim pierwowzorem - w tej części jakoś dużo tych olbrzymów, zmiennokształtnych, Innych, zielonych ludzi, co druga osoba ma jasnowidzenia, a co trzecia czyta z ognia. Dla mnie siłą tej serii są zwykli, ludzcy bohaterowie, którym pechowo się trafiło życie w ciekawych czasach.
EDIT: Zapomniałam wspomnieć, że to co podoba mi się w trzecim sezonie zdecydowanie bardziej niż w książce to Daario Naharis. Nikt mi nie wmówi, nawet Martin, że Daenerys zainteresowałaby się mężczyzną z farbowaną na niebiesko brodą i złotym zębem, odzianym w żółte koronki. Nie piętnastolatka, nie po Khalu Drogo...

