21 czerwca 2018

Winter is coming... Tym razem w komiksie.


Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercze stwory nie były wystarczającym zagrożeniem… Dobrzyk wierzy w swojego ogromnego pecha, a jego wiara ma wszelkie cechy samospełniającej się przepowiedni. Mimo pomocy Śmiłki nieustannie wpada w tarapaty. Kiedy w wyniku jego nierozsądnych czynów wszystkie zgromadzone na zimę zapasy żywności przepadają, decyduje się porzucić swoich bliskich, żeby nie narażać ich na dalsze niebezpieczeństwo… Śmiłka rusza jego śladem. Dołącza do niej Korina, księżniczka, która odkrywa, że w coś niepokojącego wydarzyło się w jej ojczyźnie, i chce wrócić do swego ludu, a pomagają im bojowa Żywia i dzielny Labhallan. Na bohaterów czyhają śnieg, mróz i mordercza mgła oraz… zguba zębiełków. Tak, zębiełków. No, wiecie, mały ryjek, białe ząbki…

Zaraz, czy wspomniałam, że mowa o ryjówkach?

Tomasz Samojlik pisze rewelacyjne książki i komiksy o zwierzakach. Uwielbiamy go z dziećmi za opowieści o żubrze Pompiku. Serię o ryjówkach już dawno chciałam przeczytać, bo kogo nie kusi tytuł „Ryjówka przeznaczenia”, ten trąba. Seria liczy sobie cztery tomy – pierwszy to wspomniana „Ryjówka przeznaczenia”, drugi „Norka zagłady”, trzeci „Powrót rzęsorka”, a czwarty i najnowszy to opisana wyżej „Zguba zębiełków”. 

Komiksy przeznaczone są dla nieco starszych, dużo starszych i całkiem już dorosłych dzieci. Są kopalnią wiedzy na temat życia leśnych zwierząt – powiedzmy sobie szczerze, przed lekturą moja wiedza na temat ryjówek była bliska zeru, a to fascynujący temat – wiedzieliście, że ryjówki potrafią się na zimę zmniejszać? Całe, łącznie z mózgiem. Codziennie zjadają dwa razy tyle, ile same ważą, a jeśli kilka godzin nie jedzą – grozi im śmierć. No i mają ząbki zabarwione na czerwono przez tlenki żelaza, co zabezpiecza je przed nadmiernym ścieraniem. 

 

Bez obaw, to nie zbiór encyklopedycznych suchych faktów - przygodowa akcja wciąga, bawi , a edukuje mimochodem. Kiedy Dobrzyk odkrywa (w pierwszym tomie), że ma na brzuchu królewskie znamię i jest ryjówką przeznaczenia - co prawda nader pechową – rozpoczyna się dla niego (i czytelników) ciąg szalonych przygód. Przepowiednia o zagładzie, inwazja norek amerykańskich, pożar lasu, zima bez zapasów żywności (skradzione!), wreszcie cała masa drapieżników – Dobrzykowi i jego  ryjówkowatym przyjaciołom niebezpieczeństwo grozi z każdej strony. Nie da się ukryć – dramatów i wyzwań, które są codziennością małych zwierzątek futerkowych nie wymyśliłby nawet George Martin. Na szczęście Samojlik nie szczędzi humoru, pisze w przeuroczy, żartobliwy sposób i często puszcza do czytelnika oczko. 


Nie stroni przy tym jednak od tematu bardzo poważnego, jakim jest  fatalny wpływ człowieka na środowisko naturalne. Śmieci  wyrzucane do lasu, śmieci wrzucane do pieca, a nawet udomowione zwierzęta – traktowane jak śmieci. Czasem wstyd być człowiekiem...

Komiksy publikuje (bardzo starannie, porządny papier, przyjazny format, twarda oprawa, brawo!) wydawnictwo Kutura Gniewu w serii "krótkie gatki".





4 czerwca 2018

Wyboista droga w kosmos. "Spaceman" Mike Massimino.


Kiedy miałam 7 lat marzyłam, żeby zostać astronautą. Mike Massimino też miał 7 lat, kiedy zaczął marzyć o podróżach w kosmos, bo właśnie wtedy Neil Armstrong postawił stopę na Księżycu. U mnie skończyło się na marzeniach, dla Massimino był to tylko początek długiej, pełnej zwątpień drogi, najeżonej przeszkodami, które wydawały się nie do przejścia, ale ostatecznie uwieńczonej sukcesem. W wieku 40 lat wyszedł na swój pierwszy spacer w przestrzeni kosmicznej.





Obawiałam się, że Spaceman będzie nudną historią naszpikowaną suchymi faktami biograficznymi. Pomyliłam się całkowicie, Massimino porwał mnie ze sobą w zwariowaną, pełną przygód i humoru podróż, po czym finalnie – niemal dosłownie – wystrzelił w kosmos. Fascynująca była ta jego droga, z robotniczej rodziny na Long Island na orbitę. Urodził się w 1962 r. – nie były to czasy, kiedy wszystkie informacje można znaleźć w necie. Skąd mały chłopiec z niezamożnej rodziny miał wiedzieć, którędy ma wędrować, żeby zasiąść w kosmicznej rakiecie? Porzucał swoje marzenie nie raz, ale - mam wrażenie – los sam pchał go wtedy we właściwym kierunku. Nie da się ukryć, pożałowałam, że nigdy nie spróbowałam nawet zmierzyć się z moim dziecinnym marzeniem – w końcu droga, która dzieliła mnie od celu, nie była wcale dłuższa niż ta, która rozciągała się przed małym Mikiem. Na szczęście zostało mi jeszcze kilka marzeń do spełnienia, a lektura Spacemana ogromnie pobudza do działania.

To wspaniała historia determinacji, ciężkiej pracy, pokonywania przeszkód nie do przejścia (wada wzroku!) i pomocy ze strony innych ludzi. Massimino niezwykle ciepło pisze o ludziach, których spotkał na swojej drodze. Otwarcie przyznaje, ze nie wierzy w historie „od zera do bohatera”, w których jednostka dociera na szczyt wyłącznie dzięki własnej ciężkiej pracy. Nie ukrywa, że bez wsparcia nie zaszedłby daleko, zarówno na szczeblach edukacji, jak i podczas szkoleń w NASA, a nawet w trakcie kosmicznego wyzwania, jakim była naprawa teleskopu Hubble’a. 


Spaceman to nie tylko sama biograficzna opowieść, ale także dawka pasjonującej wiedzy na temat historii amerykańskich podróży w kosmos, teleskopu Hubble’a oraz rekrutacji i szkoleń, jakie przechodzą astronauci. Nie mogłam się oderwać, a historię naprawy teleskopu czytałam z wypiekami na policzkach, jak powieść sensacyjną. Bardzo gorąco polecam.

6 maja 2018

Syn - Philipp Meyer


„Syn” Philippa Meyera od rzezi się zaczyna i na rzezi kończy, tylko kaci i ofiary zamieniają się miejscami. Zamieniają się nimi zresztą wielokrotnie w trakcie opisywanej historii. Rdzenni Amerykanie, osadnicy z Europy, Meksykanie – chorobliwy kołowrotek, w którym nie da się dojść prawdy, kto jest winny, kto ma rację, kto zaczął. Kto atakuje, kto się broni. Cierpią wszyscy, ale trwają w poczuciu, że to jedyne wyjście. Wet za wet, oko za oko – a w niektórych przypadkach  - masakra za postrzelenie.

Epicka saga rodziny McCulloughów, osadników w Teksasie, ale przede wszystkim mocna, wciągająca historia z początków Stanów Zjednoczonych. Niedawno skończyłam „Kolej podziemną” (nie pisałam o niej, nie zachwyciła mnie) i przy „Synu” po raz kolejny uderzyło mnie, że niezwykle młoda historia Stanów Zjednoczonych pisana jest gigalitrami krwi. Dlaczego ludzie, którzy chcą coś zbudować, uzurpują sobie prawo do robienia tego kosztem innych, niszcząc, burząc, zabijając. Od nowa, ciągle od nowa, wojny i zniszczenie. Wiem, truizm. (Ale serio, dlaczego?)

Eli McCullough, który miał okazję być zarówno ofiarą, jak i katem, wyciągnął z tych doświadczeń najwyraźniej jedną lekcję - należy dbać o siebie, swoje interesy, swoją rodzinę, nieważne czyim kosztem. Wziął się z losem za bary, odważnie i bezwzględnie, a jego podejście położyło się długim (i krwawym, oczywiście) cieniem na losach jego potomków.

Bardzo dobra lektura, zostaje w głowie na długo.




















Philipp Meyer, Syn, Wydawnictwo Poznańskie 2016

21 lutego 2018

The Manga Guide. Wszechświat - K. Ishikawa, K. Kawabata

Moja kilkuletnia córka uwielbia wszystko, co związane z kosmosem. Chociaż mnie też ten temat zawsze interesował, odczuwam boleśnie fakt, jak niewiele pamiętam i jak mało wiedzy mogę jej przekazać. Postanowiłam uzupełnić braki - z braku czasu w jak najszybszy i niebolesny sposób. Na pierwszy ogień poszedł komiks.


Skupiłam się na tym, że to komiks przekazujący wiedzę o wszechświecie i nieco zlekceważyłam fakt, że to manga. Nigdy nie odnajdywałam się w mangowej stylistyce, nie urzekają mnie wielkookie bohaterki w podkolanówkach, niespecjalnie kręci mnie japońska kultura. Kiedy dostałam do ręki ten mangowy przewodnik po wszechświecie, nabrałam podejrzeń, że mogę się w nim jednak nie odnaleźć, ale postanowiłam dać mu szansę.

Trzy uczennice - dwie Japonki, Yamane i Kanna, oraz Amerykanka Gloria - wystawiają szkolne przedstawienie oparte na starej japońskiej legendzie o zbieraczu bambusu. W legendzie tej pojawia się dziewczyna z Księżyca, Kaguya-Hime. Uczennice dochodzą do wniosku, że w obecnych czasach historia brzmi zupełnie niewiarygodnie, skoro wiadomo, że nie ma życia na Księżycu. Postanawiają znaleźć odpowiednie miejsce we Wszechświecie, z którego mogłaby pochodzić bohaterka legendy, co okazuje się nie takie proste. Ich wiedza na temat Kosmosu okazuje się niedostateczna, muszą się więc podszkolić się z budowy tegoż, w czym pomaga im brat Kanny, student astronomii, oraz jego profesor. Komiksowe fragmenty fabularne, opowiadające tę historię, przeplatane są stronami o stricte informacyjnej treści.


Trudno było mi czasem zrozumieć niektóre fragmenty fabularne - mimo że historia jest prosta jak teoria heliocentryczna ;) Irytowały mnie egzaltowane zachowania japońskich licealistek plus chaotyczna kreska, pocięta fabuła, i typowo - jak sądzę - mangowe udziwnienia, np. nagła zmiana wyglądu bohaterek.



W warstwie informacyjnej natomiast książka jest rewelacyjna. Przedstawia w bardzo przystępny sposób ogrom wiedzy - od kosmicznych mitów wśród ludów starożytnych po teorię wieloświatów. Mamy tu więc budowę naszego Układu Słonecznego, Drogi Mlecznej i innych galaktyk, czarną materię, powstanie wszechświata, jego właściwości, granice i przewidywany koniec; teorie dotyczące życia pozaziemskiego czy wieloświatów, historię badań kosmosu, od Eratostenesa poczynając, oraz budowę teleskopów.


Autorzy starali się naprawdę wyczerpać temat - na tyle, na ile można wyczerpać niewyczerpane - dzięki czemu ta lektura daje naprawę solidne podstawy wiedzy. Podstawy - bo przecież o każdej przedstawionej kwestii można by przeczytać osobny podręcznik. Nie ukrywają jednak, że nasza wiedza jest pełna dziur, które można zapełnić co najwyżej domysłami i spekulacjami, a te za sto lat mogą zostać zupełnie obalone. Jednym słowem - więcej nie wiemy niż wiemy, ale czytanie tych wszystkich pytań bez odpowiedzi jest nadal niezmiernie fascynujące. Nie ma przecież ważniejszej kwestii niż ta, skąd wzięło się i dokąd zmierza WSZYSTKO.






Kenji Ishikawa, Kiyoshi Kawabata, Verte Corp., The Manga Guide. Wszechświat. PWN, Warszawa 2018.




3 maja 2017

Japońska sztuka walki z chorobami

Mam za sobą cztery miesiące nieustannych chorób. Nic oryginalnego, przeziębienia, katarki, zapalenie uszu, no, jedna runda grypy (o Zeusie, ależ to poniewiera człowieka), po której płynnie przeszliśmy do kolejnych katarków. Czworo nas jest, dwoje dorosłych, dwoje dzieci, więc zarażając się od siebie wytworzyliśmy zasmarkane perpetuum mobile, a jak tylko udaje nam się stanąć na osłabione nogi, córka przynosi świeżą dostawę przedszkolnych zarazków. Przedszkole, dodam, wyspecjalizowało się w rozpowszechnianiu bakterii i wirusów, kisząc maluchy przez pół roku w salach o temperaturze ponad 25 stopni i nie wyprowadzając ich nigdy na dwór, bo przecież mogłyby się przeziębić. Dzieci będą wychodzić, oczywiście. Jak będzie ciepło. Biorąc pod uwagę, ze mamy maj i nadal nie jest ciepło, prawdopodobnie wyjdą na dwór w okolicach lipca. A, nie, wtedy przedszkole jest zamknięte. Mogłabym też napomknąć o zdrowym przedszkolnym żywieniu, polegającym na popijaniu napompowanych cukrem pseudosoczków i mlecznych deserków. Ale nie wspomnę, bo mi ciśnienie skacze.




Walcząc o odzyskanie choćby śladowej odporności, rzuciłam się na lekturę książki "Zdrowy jak japońskie dziecko". Teraz się zastanawiam, czy nie podrzucić jej przedszkolankom. Japońskie dzieci nie zawdzięczają dobrego zdrowia nadprzyrodzonej kombinacji genów, a zdroworozsądkowym zasadom - jedzą zdrowe posiłki, oparte na tradycyjnych przepisach, zawierające mnóstwo świeżych warzyw, oraz mają zapewnioną dużą dawkę aktywności fizycznej. Takie to proste. Książka skupia się na zapobieganiu otyłości u dzieci, co nas nie dotyczy, bo moje maluchy są chude jak szczypiorki. Jednak chociaż otyłość i związane z nią choroby cywilizacyjne chwilowo nam nie grożą, to stosowanie zasady jedz-zdrowo-i-ruszaj-się-dużo doskonale też wpływa na odporność.


Nie zachwycałabym się specjalnie tym poradnikiem, gdyby ograniczał się on tylko do powtarzania rzeczy oczywistych. Na szczęście znalazły się w nim także bardzo ciekawe fragmenty o tym, jak zacząć zdrowo odżywiać dziecko, które odmawia wzięcia do paszczy warzywa. Mam akurat dwa egzemplarze odporne na zdrowe żywienie - córka odmawiała dotąd próbowania jakichkolwiek warzyw poza pięcioma, które zna i lubi (konsekwentnie od początku nie chciała np. spróbować sałaty, twierdząc, że sałatę jedzą króliki), syn odmawia spróbowania wszystkiego, co nie jest kaszą lub mięsem. Na syna, niespełna dwulatka, niewiele jeszcze działa, ale na córce przetestowałam opisaną w książce metodę naukowego przekupstwa naklejkowego... I nastąpił cud - w ciągu dwóch tygodni spróbowała więcej rzeczy niż przez cały ostatni rok, a teraz już bez dodatkowej zachęty zgadza się kosztować nowych potraw. Pod warunkiem, ze nie ma w nich zielonych liści...

Książka promuje także spójny styl życia całej rodziny - nie wystarcza namawiać dzieci do zdrowego żywienia i ćwiczeń, nie wystarcza nawet dawanie dobrego przykładu, trzeba po prostu (ekhem, żeby to takie proste było) prowadzić zdrowy styl życia, którego dzieci staną się częścią w naturalny sposób. To jest właśnie to, o co będę walczyć w najbliższym czasie.

A bonusem jest spory wybór przepisów japońskiej kuchni (podano lokalne zamienniki), przy lekturze których obśliniłam się jak mops.

Naomi Moriyama, Wiliam Doyle, Zdrowy jak japońskie dziecko, Muza 2017.

21 listopada 2016

Polsko-duńskie wychowanie


Tej jesieni wybuchła nieoczekiwanie moda na hygge. Francuskie poradniki uczące paryskiego szyku i przemieniania dzieci w niegrymaśne aniołki jakby straciły blask. Nie ma się co dziwić, mamy polski listopad - buro, zimno i ponuro, chandra razem z wiatrem wciska się szparami w oknach. Potrzebna jest jakaś prosta recepta, żeby odzyskać radość życia. I oto recepta się znajduje - trzeba się uczyć od Duńczyków, najszczęśliwszych ludzi na świecie, jeżeli wierzyć sondażom, które plasują ten naród na szczycie wszelkiej szczęśliwości od co najmniej 40 lat. A zaznaczmy, ze pogoda też ich nie rozpieszcza. Wyrzucamy wiec wszyscy swoje klasyczne sweterki w marynarskie paski i francuskie szpilki (przynajmniej do wiosny), zakładamy grube skarpety, układamy się przed kominkiem i praktykujemy hygge ze wszystkich sił.

Chociaż irytuje mnie ten nagły zalew duńskich poradników (w miejsce francuskich) w księgarniach, nie da się ukryć, że chętnie poznałabym tajemnice szczęśliwości tego narodu. Książka "Duński przepis na szczęście" napisana wspólnie przez Dunkę i Amerykankę, żonę Duńczyka (a więc zapewniająca spojrzenie niejako i z zewnątrz, i z wewnątrz raju) sugeruje, że sekret tkwi w wychowaniu dzieci. Jako że mam akurat dwójkę pod ręką, chętnie wychowam ich na szczęśliwych ludzi (powiedziałabym nawet, ze to główny cel, który przyświeca mi od kilku lat). Tylko jak to zrobić?

Podstawą jest oczywiście przeanalizowanie ustawień domyślnych. Wychowanie dzieci wymaga wysiłku, a dobre wychowanie wymaga także samoświadomości. Wiele naszych zachowań wynosimy z własnego domu rodzinnego, często odtwarzamy je zupełnie odruchowo, zwłaszcza kiedy jesteśmy zmęczeni i zestresowani: "mówimy rzeczy, których tak naprawdę nie chcemy powiedzieć; działamy i reagujemy w sposób, w jaki raczej nie chcielibyśmy działać i reagować" (s. 33) Niektórzy lubią działać na takim autopilocie, twierdząc, ze ich tak wychowano i żyją. Tymczasem dopiero, kiedy rodzic zda sobie sprawę, z tego, co chciałby zmienić w swoim zachowaniu i relacji z dzieckiem, może zacząć skutecznie działać.

Oto składowe wychowania w stylu duńskim:
1. Radosna zabawa - częste jest przekonanie, że zabawa to w sumie marnowanie czasu, który można pozytywnie wykorzystać dla rozwoju dziecka. Łatwo wpaść w spiralę organizowania dziecku zajęć, bo przecież taniec to w sumie przyjemność dla dziecka, sport też, języków też można uczyć poprzez zabawę, więc sama korzyść dla wszystkich. Tymczasem wartość swobodnej zabawy w grupie, jest nie do przecenienia. "Im więcej dzieci się bawią - a co za tym idzie, im lepiej przyswajają umiejętności społeczne i odnajdują w kontekstach społeczno-zabawowych - tym lepiej radzą sobie z trudnościami" (s. 49). Dzięki zabawie dzieci uczą się samokontroli, wyrabiają w sobie zdolności adaptacyjne, stają się odporne psychicznie i doświadczone społecznie.

2. Odpowiedzialna autentyczność aka czemu baśnie Andersena kończą się smutno ;) Autentyczność zaczyna się od zrozumienia i akceptowania wszystkich emocji - u siebie (bo dzieci uczą się przez obserwację, a nie kazania) i dzieci. Odpowiedzialna autentyczność oznacza wyrażanie tych emocji w należyty sposób - czyli jeśli jeśli jestem wściekła, nie zaczynam kląć i wrzeszczeć bez opamiętania, nawet jeśli mam autentyczną ochotę ;) Należy postępować w zgodzie z własnymi emocjami i systemem wartości, nie narzucać dzieciom swoich ani cudzych marzeń, nie naciskać, ani przesadnie nie wychwalać, aby nie uczyć zachowań nakierowanych na spełnianie cudzych oczekiwań. Można chwalić - ale skupiając się na wykonywanym zadaniu, a nie komplementowaniu dziecka. "Lepiej pomóc dziecku rozwinąć poczucie, ze jest w stanie mistrzowsko opanować daną umiejętność, niż wyrabiać w nim przekonanie, ze już jest mistrzem" (s. 68). W ten sposób kształtujemy nastawienie na rozwój, a nie na trwałość.

3. Przeramowanie, czyli reframing. Sporo się o tym mówi, ale niekoniecznie w kontekście wychowania. Trzeba unikać negatywnego nastawienia u siebie, starać się spoglądać na problemy z innej perspektywy. "Rzadziej osądzaj, częściej akceptuj" (s. 108). Nie należy utożsamiać działania z osobą, warto unikać etykietek (działanie: "nabałagniłeś", osoba: "jesteś bałaganiarzem"). emocje.

4. Zrozumienie i empatia - warto kierować się w życiu empatią i uczyć dziecko dostrzegać emocje innych. Ponoć czytanie dzieciom znacząco podnosi u nich poziom empatii, a więc dla dobra ludzkości - CZYTAJMY DZIECIOM!

5. Inwencja zamiast ultimatum - ach, jak trudne do wdrożenia są te działania, bo dotyczą sytuacji, kiedy ukochany szkrab podnosi nasze ciśnienia do poziom przedzawałowego. Tłumacz, tłumacz, tłumacz po tysiąc razy. Dawaj dobry przykład. Szukaj innych rozwiązań niż "jeśli jeszcze raz to zrobisz, to...". Nie walcz o władzę z dzieckiem, w wychowaniu nie chodzi o to, żeby twoje było na wierzchu, a dziecko wiedziało "gdzie jego miejsce". Dzieci wiecznie testują reguły i przesuwają granice. TO NORMALNE. Takie zachowania nie oznaczają, ze dziecko jest złe, złośliwe czy niewychowane. W zależności od wieku różnych rzeczy można od dziecka wymagać - niby to takie oczywiste, a czytałam wypowiedź matki, która stawiała do kąta dziecko półtoraroczne, bo "złośliwie pomalowało podłogę kredkami, chociaż wiedziało, ze tak się nie robi"... Słuchaj dziecka, także jego protestów, one też coś komunikują.

6. Ciepło rodzinne (tak, tak - mamy i hygge). Hygge to skupianie się na "my" zamiast na "ja" podczas bycia razem. "To przede wszystkim wyeliminowanie wszelkiego nieporządku i histerii. To świadomy wybór, by cieszyć się najważniejszymi znaczącymi chwilami w życiu - tymi, które spędzamy z dziećmi, rodziną i przyjaciółmi - oraz docenianie ich znaczenia. To dbanie o ich prostotę i pozytywną atmosferę oraz pozostawianie problemów za sobą. To chęć bycia tam w tych chwilach z własnego wyboru i przyczynianie się do tego, by miło spędzić czas" (s. 178).

Odkąd urodziły się moje dzieci - i odkąd okazało się, że nie jestem tak idealnym rodzicem, jakim wydawało mi się, że będę - nieustannie szukam najlepszego sposobu wychowania, czytając na ten temat, przyswajając i próbując wprowadzać w życie sensowne porady (i próbując, próbując, ponosząc porażki, a potem znów próbując). I uczę się bycia lepszym rodzicem - krok po kroku. Żałuję, że nie było tej książki, trzy lata temu. To absolutne podstawy wychowania szczęśliwego dziecka (i pozostania przy tym szczęśliwym rodzicem przy zdrowych zmysłach) w pigułce. Mam nadzieję, ze mój dom będzie stawał się coraz bardziej hyggeligt za sprawą takiego polsko-duńskiego wychowania.

Jessica Alexander, Iben Sandahl, Duński przepis na szczęście, MUZA 2016.


11 października 2016

Pamiętna noc i książka, której nie da się zapomnieć



Ta książka naczekała się na recenzję niezasłużenie długo, bo choć przeczytałam ją tuż po tym, jak się ukazała, to brakło czasu na opisanie, a i siły umysłowe ostatnio jakby u mnie oklapnięte. Nie mogę jednak o niej nie wspomnieć, bo bez względu na to, co jeszcze przed końcem roku przeczytam, "Titanic. Pamiętna noc" będzie zdecydowanie moją książką roku w kategorii lektur dokumentalnych. Wierzcie lub nie, ale wstrzymywałam oddech przez bite 300 stron.

Walter Lord dokonał cudu, wskrzeszając bohaterów katastrofy, wsadzając ich na wyciągnięty z morskiego dna liniowiec, i każąc mi oglądać nieunikniony tok zdarzeń minuta po minucie. Otworzyłam pierwszy rozdział i znalazłam się od razu na pokładzie statku, gdzie chuchając w mroźną noc, wypatrywałam niebezpieczeństw na zwodniczo gładkiej powierzchni oceanu. A potem nagle zobaczyłam czubek góry lodowej, nad głową zaczęło mi przeraźliwie skrzeczeć fatum, lęk ścisnął gardło, ale ciągle miałam nadzieję... Tak. Przecież wiedziałam, jak to się wszystko skończy, a jednak miałam nadzieję, że nie zatonie, że Californian się ocknie, że Carpathia dotrze na czas... I w tym rozpaczliwym stanie biegałam po statku, od salonów pierwszej klasy po kotłownię, patrząc jak na dno idzie wiek XIX. I chociaż wiem, że po zatonięciu Titanica wydarzyło się na świecie tysiące większych tragedii, to katastrofa tego statku ma w sobie coś, co nie pozwala pozostać niewzruszonym - nieprawdopodobny zbieg fatalnych okoliczności i ludzka pycha, które doprowadzają do końca pewnego świata. Gdyby to się nie wydarzyło, nie dałoby się takiej tragedii wymyślić, wszyscy by twierdzili, że to zbyt naciągane...

Autor napisał książkę w 1955 r., a mimo to treść nie zestarzała się nawet o minutę. W dodatku, Lord tworzył ją w czasach, kiedy żyli jeszcze świadkowie katastrofy, z czego skwapliwie skorzystał, docierając do tych uratowanych, którzy nadal żyli 43 lata po cudownym ocaleniu. Powstała dzięki temu niezwykle wierna relacja, uwzględniająca nawet rozbieżności w opowiadaniach świadków, pozwalająca spojrzeć na dramat oczami pasażerów różnych klas oraz załogi. Lord nie schodzi na tony melodramatyczne, jest bardzo oszczędny w słowach, trzyma się ściśle faktów, a mimo to udało mu się stworzyć jedną z najmocniej poruszających książek, jaką w życiu czytałam. Polecam. Bardzo.

Walter Lord, Titanic. Pamiętna noc, tłum. Maria Zawadzka, Agora, Warszawa 2016.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...