25 maja 2014

Czasami człowiek musi

...inaczej się udusi, jak wiadomo. Musi przeczytać coś niezbyt mądrego, lekkiego i niezostawiającego większego śladu w pamięci. No więc odnotowuję, że przeczytałam.

Pamiętam, że czytałam nie najgorsze recenzje tej powieści, dlatego zgarnęłam z bibliotecznej półki. (W dodatku bohaterka nosi imię mojej córki). Ode mnie jednak pochwał nie usłyszycie - to powieść zupełnie o niczym, oparta na schematach zdartych ze zużycia do gołej czcionki, banał na banale. Taki harlequin, który udaje, że jest czymś więcej. Nie mam nic przeciw harlequinom, ale nie lubię, jak się podszywają pod powieść psychologiczną. Trzeba autorce przyznać, że pióro ma lekkie i jak się już zacznie czytać, to tekst sam leci. Zdania składa zgrabnie i główna bohaterka jest dość sympatyczna (choć momentami dziwna do granic prawdopodobieństwa). I mimo że dość szybko się zorientowałam, że niczym mnie ta fabuła nie zaskoczy, to jakoś doczytałam do końca, skwitowałam wzruszeniem ramion i tyle tego doświadczenia.

Powieść podzielona jest na dwa głosy. Pierwszy głos należy do do 40-letniej kobiety, Elizy, drugi do nastolatki, Sandry/Cassandry. Eliza żyje dręczona wspomnieniem sprzed lat, kiedy jej przyjaciółka, Rose, utonęła w stawie. Ma poczucie, że mogła tej tragedii zapobiec, więc oskarża się o niemal o morderstwo, co radośnie popiera jej otoczenie... Niespodziewanie odzywa się do niej ojciec Rose, którego nie widziała od czasów tragedii, a który najwyraźniej pragnie pojednania, stojąc nad grobem.
Historia Sandry to retrospekcja, rozgrywa się niedługo przed utonięciem Rose. Sandra, która chce być nazywana Cassandrą, to pretensjonalna dziewczyna, która trafia do dobrej szkoły z internatem. Czuje się gorsza od wszystkich, chce udowodnić, że jest inaczej, klasyczny przypadek kompleksu niższości splecionego z kompleksem wyższości. Aspiruje do "elity", którą tworzą trzy przyjaciółki: Rose, Eliza i Portia.

Mam słabość do książkowych szkół z internatem i do tajemnic z przeszłości, ale niestety cała historia zbudowana została na wyeksploatowanych schematach, więc nie polecam. No chyba, że musicie...

Marika Cobbold
Utonięcie Rose
Muza 2012

19 maja 2014

Żyłam cudzym życiem

I to nawet nie jednym, bo po przeczytaniu wspomnień Marii Czapskiej mam wrażenie, jakbym przeniosła się w czasie i wcieliła w kilka osób na raz. Wrażenie dziwne, ale książka cudowna.

"Europa w rodzinie" zaczęła się średnio, bo początek nie do końca mnie wciągnął. Autorka pochodzi z niezwykłej rodziny, bardzo rozgałęzionej, wielonarodowościowej i wielowyznaniowej. Swoje wspomnienia zaczyna od opowieści o najdawniejszych znanych przodkach, cofając się w czasie nawet do XVII w. Rzecz zrozumiała, jej wiedza o ludziach żyjących w tamtych czasach jest szczątkowa, oparta o zachowane w archiwach rodzinnych dokumenty. Przez pierwsze strony miałam więc wrażenie podróży szaloną kolejką z wesołego miasteczka - migały mi przed oczyma niezliczone nazwiska, nazwy miejsc i daty, w których nie mogłam się połapać. Tu i ówdzie natrafiłam na jakąś zapadającą w pamięć anegdotę, jak ta o pewnej pannie z rodziny, która się kochała w Chopinie (był jej nauczycielem muzyki), czy o guwernantce z Rosji, która jako mała dziewczynka uciekała z Moskwy przed armią Napoleona i na całe życie zapamiętała, że zostawiła w domu swoją ukochaną lalkę.


Kiedy Czapska dociera w opowieści do swoich dziadków tempo zwalnia, a od momentu, kiedy zaczęła opowiadać o swoich rodzicach nie mogłam się już oderwać. Pal licho tych wszystkich utytułowanych przodków, autorka jest mistrzynią opowiadania o codzienności i czytając miałam wrażenie, jakbym sama pod koniec XIX wieku zamieszkała w Przyłukach, z licznymi siostrami i dwoma braćmi, wymodlonymi przez rodziców, z niezywkle religijną matką, ukochaną nianią Babuśką i nauczycielkami. W drugiej części książki, pt. "Czas odmieniony", wraz z młodą Marią przeżywałam I wojnę światową, która pozbawiła Czapskich dotychczasowego domu. Wraz z nią i jej rodzeństwem, potomkami kosmopolitycznj rodziny, którzy wyrośli na gorących polskich patriotów, szukałam swojego miejsca w świecie.

We wstępie Adam Zagajewski pisze o Marii Czapskiej, że "Wskrzesza (...) na moment, na stronę lub pół, człowieka, który przeżył całe życie gdzieś pod Mińskiem i nie została po nim już nawet mogiła - ale który - żyjąc - było może indywidualnością, uśmiechał się w pewien sposób i miał niepowtarzalny sposób mówienia" (s. 5). Nie potrafię tego ująć lepiej. Bardzo mnie ostatnio ciągnie w kierunku literatury faktu, przeżycia bohaterów fikcyjnych interesują mnie coraz mniej. Swoją drogą - los potrafi być okrutny, o wiele bardziej niż jakikolwiek pisarz-sadysta. Tak wyrafinowanych tortur, jakie życie zafundowało niektórym bohaterom, nie potrafiłby wymyśleć nawet George R.R. Martin. Zagajewski pisze też o tym, że książka ta jest w pewnym sensie opowieścią o upadku rodu - a właściwie wielu arystokratycznych, kosmopolitycznych rodów. Ich potomkowie, przetrzebieni dwiema wojnami, musieli odnaleźć się na nowo w ponurej powojennej rzeczywistości (ponurej zwłaszcza dla tych, którzy znaleźli się za świeżą polską wschodnią granicą po pierwszej wojnie). Nawet ci, którzy mieli szczęście znaleźć się na zachodzie, często kończyli, umierając w nędzy i samotności. Przypomniał mi się "Lampart", który zaczynał się od szelestu sukien w wielkim domu i wąchaniem dojrzałych brzoskwiń, a kończył tylko pielęgnowaniem przykurzonych wspomnień.

Siłą opowieści Marii Czapskiej jest też jej niezwykła szczerość. Nie podbarwia, nie udaje, nie wybiela ani siebie, ani członków rodziny. Pisze na przykład o matce: "Z matką my, średnie, nie miałyśmy bliskiego kontaktu. Rodzice nieraz wyjeżdżali za granicę, w ostatnich latach życia mama chorowała, wyczerpana częstymi połogami; do jej pachnącego saloniku przychodziłyśmy na lekcje religii i rozchodziłyśmy się na dalsze lekcje." (s. 191). Przy całej miłości i szacunku do niej, autorka przyznaje, że śmierć ukochanej niani przeżyła o wiele boleśniej.
O ojcu: "Niczego nam ojciec nie odmawiał, zostawiał nam swobodę, przychylał się do życzeń naszych, pokrywał różne wydatki, pozwalał nam starszym, na rozjazdy - tyle że go prawie nigdy nie było w domu". (s. 230)
O babci: "Jej krótka choroba i cichy zgon nie zostawiły głębszego śladu w mojej pamięci ani żalu po jej zniknięciu (...). Niejedno w nas musiało ją razić, może niepokoić, ale nie występowała nigdy z żadną krytyką, żadnymi nawet upomnieniami, nigdy jej się też nie zwierzaliśmy; otoczona opieką i szacunkiem, była wyłączona z naszego życia, dążeń i pragnień." (s. 253)
Równie szczerze pisze o swoich porażkach - jej praca pielęgniarki wśród rannych żołnierzy trwała jeden dzień, nie radziłą sobie też jako kierowniczka schroniska dla młodzieży. Odważnie pisze o umieraniu - to temat, który jest obecnie życiowym tabu, bo udajemy, że wszyscy jesteśmy młodzi, piękni, nieśmiertelni. W czasach młodości pisarki umieranie (ten proces ukrywany teraz po szpitalach i hospicjach) było codziennością.

Pisze też o swoich pierwszych niewinnych odkryciach w sferze seksualności - panienki wychowywane we dworze były izolowane od wszelkich informacji na ten temat w sposób wręcz przerażający. Kiedy najstarsza siostra Marii zaszła w ciążę, wyjawiła młodszym siostrom, że dzieci nie znajduje się w kapuście, ale nosi pod sercem. Brzmiało to pięknie, ale dociekliwa Maria próbowała znaleźć odpowiedź na pytanie, jak się dzieciątko stamtąd wydostaje... Nam się to może wydawać zabawne, ale dla tego zdesperowanego dzieczęcia prawda skończyła się traumą.

O latach późniejszych, po zakonczeniu I wojny światowej, niewiele w tej książce, ale w dygresjach tu i ówdzie znajdzie się trochę informacji - dla mnie bardzo ciekawym wątkiem, była znajomość autorki z Januszem Korczakiem.

Wszystkim, którzy lubią literaturę wspomnieniową, bardzo gorąco polecam. Warto.

**************
Wydawnictwo Znak - któremu bardzo dziękuję za podarowanie mi tej pozycji - przygotowało dla czytelników mojego bloga specjalny rabat -35%, który znajdziecie TUTAJ

**************

Maria Czapska, Europa w rodzinie. Czas odmieniony, Wyd. Znak, Kraków 2014

5 maja 2014

Nierasowy angielski detektyw

Przyznaję, że nigdy nie sięgnęłabym po tę powieść, gdyby jej autorem był anonimowy Robert Galbraith. Nic w opisie fabuły nie wydało mi się jakoś szczególnie fascynujące, żadnych przeczuć "o tak, to muszę przeczytać koniecznie". Lubię kryminały, więc może, gdyby wpadła mi przypadkiem w ręce w bibliotece, zawędrowałaby ze mną do domu. Na pewno nie szukałabym specjalnie. Ponieważ jednak dawno już wyszło na jaw, że Robert Galbraith to pseudonim J.K. Rowling, musiałam ją przeczytać z czystej ciekawości - żeby dowiedzieć się, jak twórczyni Pottera poradziła sobie z zupełnie odmiennym gatunkiem.

Z przyjemnością zawiadamiam, że poradziła sobie przednio. Niech Was przekona fakt, że otworzyłam książkę na chwilkę w okolicach obiadu, a skończyłam ją tegoż dnia w okolicach godziny 23, nie robiąc przerw dłuższych niż kwadrans...

"Wołanie kukułki" to najzupełniej klasyczna powieść detektywistyczna. Nie każdemu musi to odpowiadać. Moja siostra narzeka, podobnie jak przy "Trafnym wyborze", że zaczyna się świetnie, a potem "nic się nie dzieje". Rzeczywiście, brak tu dramatycznych zwrotów akcji czy pościgów. Na początku dowiadujemy się o zbrodni, a potem dostajemy drobiazgowo opisane śledztwo aż do rozwiązania na końcu - styl niemal jak u Agaty Christie. Siłą powieści (i zdecydowanie mocną stroną pisarki) jest umiejętność kreowania świata i bohaterów, w których się wierzy - czy jest to fantastyczny Hogwarth, czy małomiasteczkowa społeczność, czy londyński świat gwiazd. Wierzę w Cormorana Strike'a i czekam na dalsze tomy o nim.

A jeśli mowa o Cormoranie... To detektyw nierasowy, bo "rasowy angielski" powinien mieć arystokratycznych przodków, takież rysy twarzy oraz fajkę, ukończony Oxford, i przynajmniej od czasu do czasu winien zasiadać na fotelu przed kominkiem ;) Tymczasem Cormoran Strike miał przodków raczej kontrowersyjnych - matkę supergroupie, która zmarła z przedawkowania, oraz ojca sławnego rockmana, który do swego bękarta nie żywi żadnej sympatii. Kominka brak, brak nawet domu, bo Cormoran po dramatycznym rozstaniu z kobietą swego życia sypia we własnej agencji detektywistycznej na składanym łózku, kryjąc się z tym dość nieudolnie przed swoją asystentką. (Zresztą asystentka, imieniem Robin, równoprawna bohaterka powieści, trafiła do Cormorana z agencji pracy tymczasowej zaledwie na tydzień, bo jej pracodawca jest spłukany i nie ma możliwości zatrzymania jej na dłużej (początkowo nie ma też ochoty...)). Studia rzucił, został żołnierzem, a jeśli chodzi o arystokratyczny wygląd...cóż... "Strike poczuł się nienormalnie wielki i włochaty; przypominał wełnistego mamuta, który usiłuje wtopić się w tłum kapucynek" (s. 250)

Do tegoż detektywa trafia niejaki John Bristow, brat sławnej modelki Luli Landry. Lula niedawno zginęła, wypadając przez balkon swego apartamentu. Śledztwo prowadzone pod czujnym okiem, a właściwie pod czujnymi aparatami fotograficznymi paparazzich, ujawniło, że w budynku nie znajdował się nikt obcy i Lula prawdopodobnie popełniła samobójstwo, zwłaszcza że od dawna cierpiała na problemy psychiczne. Brat jednak w to nie wierzy i domaga się od Cormorana znalezienia winnych. Jeśli też chcecie poznać prawdę, sięgnijcie po książkę :)

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...